26 lipca 2013

•034• Selena Gomez – „Stars Dance”

Najpopularniejszy obecnie Disney's product – Selena Gomez  wydał właśnie swój czwarty, ale pierwszy solowy (bez grupy the Scene) album – Stars Dance. Patrząc na całkiem ciekawą okładkę płyty byłem przekonany, że usłyszę parę ambitnych utworów pełnych folklorystycznych inspiracji (a co!). Dostałem jednak coś, czego totalnie się nie spodziewałem.
Była (a może znowu obecna, nie wiem..) dziewczyna Justina Biebera, bohaterka serialu dla nastolatek Czarodzieje z Waverly Place, a także filmu Ramona i Beezus, założycielka i wokalistka grupy Selena Gomez & the Scene, z którą nagrała trzy studyjne albumy – Kiss & Tell (2009), A Year Without Rain (2010) oraz When the Sun Goes Down (2011). Po dwóch latach czekania na kolejną płytę wokalistka oświadczyła, że nagra ją bez udziału kolegów z zespołu, czym trochę mnie zaniepokoiła. W końcu, 23 lipca 2013 roku premierę miał album Stars Dance

Płytę otwiera, mówiąc krótko, beznadziejne, przesłodzone Birthday, które na kilometr zalatuje soundtrackiem z Disneyowskiego serialiku. Przyznam się, że zupełnie nie spodziewałem się aż tak słabej propozycji od Seleny. Pocieszał mnie fakt, że najwyraźniej pożegnała się z słodko-rockowymi pioseneczkami, których mogliśmy słuchać na poprzednich albumach, i postawiła na elektronikę. Ale nastawienie co do kolejnych dwunastu utworów nie było najlepsze. O dziwo, zupełnie niepotrzebnie, bo otrzymałem miłe w odsłuchu, typowo radiowe Slow Down. Z jednej strony idealnie wpasowuje się w to, co aktualnie słyszymy w rozgłośniach, jednak z drugiej strony – tak, jak szybko wlatuje, równie dynamicznie wylatuje z pamięci. Niemniej jednak, materiał zapowiadał się coraz ciekawiej. Tytułowe Stars Dance skojarzyło mi się od razu z Ellie Goulding, spodobał mi się klimat stworzony przez piosenkarkę w tym numerze. Like a Champion momentami przypominał mi kilka utworów z repertuaru Rihanny. Jednak ciągle nie otrzymałem czegokolwiek, co miałoby chociaż krótki fragment kultury folkloru.

Aż do piątego numeru, którym jest singel Come & Get It, będący zdecydowanie najciekawszą propozycją z całej płyty. Indyjskie brzmienia, w głowie sceny z bollywoodzkich filmów, dobrze przerobiony wokal Gomez. Utwór kompletnie wymazał z mojej świadomości beznadziejne Birthday. Pozytywnego nastroju nie zdołały zetrzeć ani niewyróżniające się niczym Forget Forever ani zapowiadające się na kolejną zakaukaską (!) propozycję, a okazujące się elektronicznym tworem Save the Day. Ten drugi uratowany został jednak przez genialną końcówkę, w której Selena śpiewa niczym ormiańska lub gruzińska piosenkarka.

Zdecydowanie najsłabsze utwory z płyty rozpoczynają się po przekroczeniu półmetka. Tuż obok Birthday, beznadziejną propozycją od Gomez mianuję Music Feels Better oraz B.E.A.T., które po raz kolejny prezentują na płycie całkowite zesłodzenie materiału, inspiracje Ke$hą i innymi muzycznymi produktami. Zabrakło mi tylko Nicki Minaj.. Złego wrażenia nie zdołały uratować nawet bardzo ciekawe rozwiązania dźwiękowe, które usłyszałem w obu numerach. Równie złą opinię mogę wystawić Undercoverowi, w którym nie usłyszałem nic, co wyróżniłoby ją na elektronicznym rynku. Ratunkiem dla, naruszonego po raz drugi, odbioru Stars Dance została świetna piosenka Write Your Name, którą najchętniej wysłałbym na Konkurs Piosenki Eurowizji. Lekka, przyjemna, z intrygującymi brzmieniami, chociaż z beznadziejnym tekstem. Ostatni mankament towarzyszył mi jednak już od samego początku słuchania. Najlepszym przykładem potwierdzającym tezę (ha, naukowo nam się zrobiło!) jest chociażby Love Will Remember. Powtarzany w kółko tytuł, w połączeniu z nudnym tłem zupełnie nie zakodował mi się w pamięci. Równie słabym pod tym względem jest Nobody Does It Like You.

Bardzo rzadko się zdarza, żeby płyta zaczynała i kończyła się beznadziejne, a najlepsze znajdowało się po środku. W przypadku Stars Dance reguła ta całkowicie się sprawdza. Wyjątkowo słabe Birthday otwierające album, Love Will Remember, Nobody Does It Like You i Music Feels Better zamykające całkowicie potwierdziły moje przypuszczenia, że na krążku znajdę tandetę, sztuczność oraz usilne usuwanie etykietki „gwiazdka Disney’a”. Na szczęście, pomiędzy nimi znalazłem dość ciekawe, choć przepełnione elektroniką oraz auto-tune propozycje, które spodobały mi się od pierwszego odsłuchania (Like a Champion, Come & Get It, Stars Dance). Jedno jest pewne – odejście od pseudo pop-rockowych brzmień, jakie znalazły się na albumach nagranych z the Scene wróży wiele dobrego i zapowiada narodziny nowej Seleny Gomez – tej dojrzalszej, kobiecej.
TOP 3 of the... STARS DANCE:
» „Like a Champion”
» „Come & Get It”
» „Stars Dance”

19 lipca 2013

•033• Anouk – „Sad Singalong Songs”

Przed 58. Konkursem Piosenki Eurowizji nie wiedziałem, kim jest Anouk. Słyszałem głosy, że oceniając według skali popularności można ją nazwać holenderską Dodą, muzycznie często słyszałem porównania do P!nk. Po udziale na festiwalu oraz poznaniu jej wcześniejszej twórczości śmiało mogę powiedzieć, że jest jedną z moich ulubionych piosenkarek. Albumem Sad Singalong Songs udowodniła, że jest świetna.
Czytając jej biografię aż wstyd się przyznać, że nigdy nie słyszałem ani jednego utworu Anouk. Poważną karierę muzyczną zaczęła 16 lat temu, w 1997 roku. Nagrała wówczas singel Nobody’s Wife i podbiła listy przebojów w kilku europejskich krajach. Wtedy też wydała debiutancki album – Together Alone, który zdobył status złotej płyty. Dominował R&B i rockowe brzmienia oraz niebanalne kompozycje, co słychać było również na kolejnych krążkach: Urban Solitude (z 1999 roku), Lost Tracks (2001), Graduated Fool (2002), Update (2004), Hotel New York (2004), Anouk Is Alive (2006), Who’s Your Momma (2007), Live at GelreDome (2008), For Bitter Or Worse (2009) oraz To Get Her Together z 2011 roku. Jednak najnowszy album, Sad Singalong Songs, pokazał Anouk z zupełnie innej, nieznanej dotąd, strony.

Udział w 58. Konkursie Piosenki Eurowizji z piosenką Birds zaprezentował całkiem nową Anouk. Balladową, delikatną, z charakterystyczną chrypką. Nie zabrakło jednak tego pazura, dzięki któremu zdobyła tysiące fanów na całym świecie oraz prawie wszystkie możliwe nagrody muzyczne w kraju. Ostatecznie zapewniła krajowi historyczny, pierwszy awans do finału i wysokie dziewiąte miejsce. Piosenkarka została dostrzeżona przez eurowizyjnych fanów, a wydany w międzyczasie symfoniczno-rockowy album Sad Singalong Songs podarował im jeszcze dziewięć innych, równie emocjonalnych i poruszających kompozycji.

Płytę otwierają The Rules, które wprowadziły mnie w tajemniczy, trochę mroczny świat Anouk. Poczułem się jak w opuszczonej kaplicy, aż nagle wokalistka zaczęła melodycznie recytować:
„Rule number 1: There will be no rules. (…) And here’s number eight: Just be real, not a make believe.”
W międzyczasie zabrzmiał delikatny refren, a po nim kolejna, mocna zwrotka. Po takim rozpoczęciu nie mogłem doczekać się kolejnych utworów. Bardzo pozytywne wrażenie wywarło na mnie przejście z Birds do The Good Life. Jeden dźwięk przeszedł z jednego utworu do drugiego, co uważam za genialny pomysł. Sama piosenka również szybko przypadła mi do gustu, podobnie jak Are You Lonely?
Występ Anouk podczas finału 58. Konkursu Piosenki Eurowizji
Symfoniczny rock usłyszałem natomiast w Stardust, co w tym momencie przywarło mnie do muru, zakleszczyło słuchawki w uszach i długo, długo nie chciało oderwać mnie od płyty Anouk. Reszty krążka słuchałem totalnie zahipnotyzowany: zarówno Only A Mother z recytowanymi zwrotkami, Kill z dającym do myślenia tekstem oraz zamykające płytę The Black Side of My Mind.
Bezkrytycznego przesłuchiwania płyty nie było w stanie zepsuć mi nawet nudne Pretending as Always, które okazało się jedyną słabą propozycją Anouk na Sad Singalong Songs. W albumie zakochałem się i bardzo często będę wracał do wszystkich dziesięciu utworów. Odsłuchanie tego pociągnęło za sobą zapoznanie się z poprzednimi albumami artystki, od których też się uzależniłem. I niech ktoś mi powie, że na Konkursie Piosenki Eurowizji nie ma świetnych muzyków…
TOP 3 of the... SAD SINGALONG SONGS:
» „Birds”
» „Kill”
» „Only A Mother”

12 lipca 2013

•032• Ciara – „Ciara”

Wydawać by się mogło, że artystki często uważane za przeciętne i niewyróżniające się powinny nagrać album, który raz na zawsze zakończy wszelkie wątpliwości w ich talent oraz niepowtarzalność. Po wysłuchaniu najnowszej płyty Ciary Ciara nie mogłem ani jednego utworu, ale za to miałem miliony porównań do innych artystek i wielki niedosyt.

5 lipca 2013

•031• Kanye West – „Yeezus"

Kanye West powraca dwuletniej przerwie z nowym albumem – Yeezus, który zdobył same pochlebne opinie wśród amerykańskich krytyków muzycznych. Ja miałem mieszane uczucia podczas słuchania płyty.
Amerykański wokalista i producent muzyczny rozpoczął swoją karierę w 2004 roku, kiedy wydał swój debiutancki album The College Dropout. Rok później pojawił się Late Registration, potem Graduation (w 2007 roku), 808s & Heartbreak (2008) i My Beautiful Dark Twisted Fantasy (2010). Każdy kolejny, pomimo nieustannego trafiana na szczyty list najlepszych albumów, osiągał coraz niższe wyniki sprzedaży. Niewielką poprawę słupków przyniósł Watch the Throne (sierpień 2011), który powstał we współpracy z innym znanym raperem – Jayem Z. Podczas premiery Yeezus 18 czerwca West powiedział, że nie zależy mu na rekordowych ilościach sprzedanych egzemplarzy, a nawet promocji:
„Jestem szczęśliwy, kiedy tworzę muzykę, kiedy występuję dla publiczności. Nie chcę tego albumu promować singlami w radiu. Nie zamierzam rozpoczynać żadnej wielkiej kampanii NBA ani niczego w tym stylu. Nie mam nawet okładki płyty. (…) Teraz, kiedy słucham radia, to już nie jest to, czego chcę.”
Od pierwszego utworu na najnowszej płycie – On Sight – słychać oryginalne beaty, niespotykane w hip-hopie dźwięki. I tym na pewno u mnie zaplusował – nie stworzył papki dla mas, ale muzykę dla prawdziwych fanów. Co prawda nie jestem fanem tego typu muzyki i nie znam prawie żadnego rapera, to po przesłuchaniu krążka zacząłem kojarzyć Kanye Westa nie tylko jako chłopaka Kim Kardashian, ale też jako całkiem pomysłowego muzyka. I to jest największa zaleta Yeezusa.

Już samo nazwanie albumu per Jezus albo gloryfistyczne śpiewanie o sobie w I'm A God (feat. God) to już mocne posunięcie oraz pokazanie wyższości nad innymi raperami – możliwości nagrania czegoś, co nie będzie promowane, a spotka się z bardzo dobrym przyjęciem. Każdemu spodobają się dynamiczne utwory, które wzbogacono o niekonwencjonalne okrzyki (Black Skinhead), sample (m.in. z przeboju Gyöngyhaju lany węgierskiego zespołu Omega w utworze New Slaves) albo o… dziecięce chórki (On Sight).

W ogóle nie przekonał mnie za to piąty kawałek z albumu – Hold My Liquor: za dużo auto-tune, a za mało akcji (pomimo ponad pięciu minut trwania). W połowie zacząłem się nudzić i przełączyłem na kolejny utwór o dość kontrowersyjnym tytule – I’m in It. Pierwsze dźwięki potwierdziły moje, przyznaję: dość perwersyjne, wyobrażenia o tym numerze. Kobiece jęki, potem dość wulgarny tekst. W utworze możemy też usłyszeć gościnny udział Justina Vernona oraz Assassina. Tak jak Hold My Liquor, I’m in It nie zapadł mi w pamięć (poza tymi nieszczęsnymi pojękiwaniami). Najdłuższy numer z płyty, sześciominutowy Blood on the Leaves, zaczął się strasznie, auto tune. Potem jednak rozkręcił się i nawet przez jakiś czas sobie go nuciłem.

W Guilt Trip dominował, kochany przeze mnie, auto tune. Zupełnie zbędna przeróbka głosu zepsuła całkiem dobre muzycznie kompozycje, pozostawiając u mnie duży niesmak. Na szczęście, w takich perełkach, jak Send It Up nie znalazł się ani jeden przekształcony komputerowo dźwięk. Tak samo, jak w ostatniej, dziesiątej propozycji do Kanye Westa - Bound 2 z bardzo ciekawymi samplami – Aeroplane (Reprise) Wee i Sweet Nothin’s Brendy Lee.

Patrząc na wszystkie dziesięć utworów, to podczas ich słuchania odniosłem dość dobre wrażenie. Spodobało mi się umiejętne wykorzystanie wstawek z innych utworów, niezły beat i wyróżniające się na rynku hip-hopowych tło muzyczne. Największym minusem są jednak dość płytkie teksty oraz przesadzone użycie auto-tune. Niemniej jednak sam album na pewno dorównuje poziomem pozostałym w dyskografii Westa.
TOP 3 of the... YEEZUS:
» „Send It Up”
» „On Sight”
» „I Am A God”

2 lipca 2013

•030• Kelly Rowland – „Talk a Good Game”

Kelly Rowland po dwóch latach powróciła na rynek z nowym albumem – Talk a Good Game. Była członkini Destiny’s Child, wciąż porównywana ze swoją koleżanką z zespołu – Beyoncé – wydała najlepszą płytę w swojej karierze. Co prawda, nie osiągnie on zapewne takiego sukcesu komercyjnego, jak chociażby 4 Knowles, ale wielbicielom dobrej muzyki na pewno się spodoba.
Po ogromnej popularności zdobytej w Destiny’s Child oraz popularności singli Dilemma (nagranego z Nelly’m) i Commander (z Davidem Guettą), o karierze solowej Rowland stało się cicho. Wiecznie porównywana do Beyoncé zaczęła poszukiwać swojego stylu – zarówno muzycznego, jak i wizerunkowego. Eksperymentowała z hip-hopem (Ms. Kelly), zaliczyła nieudaną próbę podbicia światowych dyskotek (Here I Am). Jednak to pop oraz R&B grały jej w duszy od zawsze, co pokazała na debiutanckim Simply Deep. Jedenaście lat po premierze pierwszego krążka, na Talk a Good Game ponownie usłyszałem to, za czym tęskniłem w twórczości Rowland. I chociaż obecnie wizerunkowo przypomina mi Loreen, muzycznie obie bardzo się od siebie różnią.

Najnowszą płytę Rowland otwiera elektro-popowe Freak, które z jednej strony nie wnosi nic nowego do muzyki, ale z drugiej – wywołuje same pozytywne wrażenia. Na pierwszym miejscu znalazł się świetny wokal Kelly, ciekawa ścieżka muzyczna oraz brak przesady w elektrycznych wstawkach. Dzięki temu nie zniechęciłem się do dalszego słuchania. Co więcej: wiedziałem, że cały album mi się spodoba. Nie myliłem się, ponieważ drugi z kawałków, Kisses Down Low będący pierwszym singlem promującym Talk a Good Game, wprowadził w lekko trance’ową atmosferę. Tak jak This Is Love, nawiązywał do tego, co znam z Simply Deep, ale to mnie urzekło. Dużo przyjemnych w słuchaniu brzmień odnalazłem też w dynamicznym I Remember, nawiązującym do lat 70., nudnym Red Wine czy Stand in Front of Me.
Utworem, który zaskoczył mnie najbardziej, jest Dirty Launtry. Zachwycił mnie nie tyle świetnymi brzmieniami, co tekstem. Całkowitym wypraniem brudów, odcięciem się od przeszłości oraz jawnym nawiązaniem do Beyoncé. To wszystko spowodowało, że wczułem się w go, słuchałem z podziwem i nie mogłem przestać. Wbrew pozorom niewiele jest wokalistek, które szczerze mówiłyby o tym, co je boli i co czują. Rowland nie oszczędzała w słowach:
When you’re soaked in tears for years, it never airs out. (…) While my sister was on stage, killing it like a motherfucker. (...) I was enraged, feeling it like a motherfucker. (…) Went out separate ways, but I was happy she was killing it. (…) Forget the records.

Żeby tego było mało, ostateczne pożegnanie z Destiny’s Child miało miejsce jeden utwór dalej. Najbardziej wyczekiwanym kawałkiem albumu był bez wątpienia You Changed. Czemu? Otóż do jego nagrania zostały zaproszone… Beyoncé i Michelle Williams! I trzeba przyznać, że słuchając go przypomniały mi się nagrania tego, co by nie mówić, legendarnego już girlsbandu. Największym plusem jednak było to, że tym razem to Rowland grała pierwsze skrzypce i nie dała się zepchnąć na drugi plan przez popularniejszą koleżankę (chociaż ta nie dawała za wygraną). W pewnym momencie ścisnęło mi w środku na myśl o tym, że takiej muzyki trio już nie usłyszę, a taka perełka była tylko pojedynczą niespodzianką. 

Oprócz wokalistek, na płycie wystąpiło też kilku innych muzyków, w tym raper Pusha T, z którą Rowland nagrała utwór Street Life. Już sam tytuł sugerował mi, że w nagraniu pojawi się refren znanego przeboju Randy Crawford. I rzeczywiście, doszukiwałem się podobnej melodii, natomiast poza wspomnianą frazą nie usłyszałem niczego, co mogłoby łączyć obie piosenki. No, poza bardzo intrygującym tekstem. Muszę przyznać, że bardzo spodobał mi się ten kawałek i gdybym musiał wybrać najlepszy numer z gościnnym udziałem innej gwiazdy, wybrałbym właśnie Uliczne życie. To nie znaczy, że Sky Walker, do którego zaprosiła The Dream’a oraz tytułowe Talk a Good Game nagrane z Kevinem Cossomem są słabe. Każda z nich wnosi coś ciekawego na krążek, pozostawia cząstkę każdego z zaproszonych artystów. Żaden z nich nie był jednak w stanie zdominować nad Kelly Rowland.

Talk a Good Game to jedna z najlepszych płyt Rowland. Porównując ją z poprzednim albumem, Here I Am, trudno nie zauważyć, że przez dwa lata przerwy piosenkarka dojrzała muzycznie, przestała ścigać się z Beyoncé o tytuł najpopularniejszej wokalistki Destiny’s Child. Bo, jak sama wie, pojedynek ten przegrywa na starcie. Najnowszym krążkiem udowodniła jednak, że nie przejmuje się komentarzami, ostatecznie odcina się od tego, co było i chce wciąż się rozwijać, nagrywać ciekawe płyty. Cudo, które gorąco Wam polecam! :)
TOP 3 of the... TALK A GOOD GAME:
» „You Changed”
» „Freak”
» „Dirty Launtry”