31 maja 2013

•021• Jula – „Na krawędzi”

Pierwsza „dwudziestka już za nami. Dziękuję Wam za to, że jesteście i nabijacie kolejne wejścia na blog, to daje niezwykłego kopa :) Dzisiaj czas na „oczko", dwudziestą pierwszą recenzję. A będzie to opis płyty debiutantki roku 2012 roku – Julii Fabiszewskiej aka JULA – „Na krawędzi"!
Kariera Julii zaczęła się w zeszłym roku, kiedy to jej amatorskie nagrania piosenki Za każdym razem zamieszczone na YouTube zostało odtworzone ponad milion razy. Nagranie pierwszego teledysku, właśnie do przełomowego w karierze Juli singla, okazało się przełomowym krokiem w karierze piosenkarki. Z nieznanej nikomu, anonimowej łomżynianki stała się jedną z najpopularniejszych młodych wokalistek w kraju. Wystąpiła m.in. podczas 49. Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu, na ESKA Music Awards. Sukces zapewnił jej również udział w programie Bitwa na Głosy, gdzie była kapitanką drużyny z rodzinnej Łomży. Zajęła ostatecznie 5. miejsce.

Przed udziałem w programie, na oficjalnym youtube'owym kanale piosenkarki opublikowany został debiutancki, popowy materiał z płyty Na krawędzi, a 14 sierpnia – płytowa wersja albumu. 10 polskojęzycznych numerów, w tym najważniejsze w karierze Za każdym razem, czy popularne Nie zatrzymasz mnie od razu spotkały się z uznaniem wielu fanów, głównie tych w wieku 18-22 (w końcu to najmniej wymagająca część słuchaczy). I oczywiście, ogromne chapeau bas za błyskawiczną karierę i wybicie się niczym Justin Bieber dzięki YouTube. Ale czy płyta czymkolwiek może zaskoczyć?

Wszystkie piosenki charakteryzuje bardzo ciepły, „zakatarzono-nosowy" głos Juli. Faktycznie, płytę można bez zastanowienia opisać jako tę na krawędzi". Z jednej strony jego największym walorem jest niespotykany, zapadający w pamięć wokal Fabiszewskiej, natomiast z drugiej każdy utwór wykonany jest w bardzo podobny sposób, bez żadnej zmiany intonacji, wysokości dźwięku, co nie czyni z Juli piosenkarki wybitnej. I na dłuższą metę po kilku piosenkach jej głos staje się po prostu monotonny, a kompozycje - jednorodne i lekko nużące. Wolne Byłam czy Chociaż ten jeden raz są niby w porządku, jednak z czasem zupełnie wylatują z pamięci. Dopiero „Nie zatrzymaj mnie" jakoś intryguje, mimo że też do wyjątkowych i niepowtarzalnych nie należy.

Perełką na albumie jest bez wątpienia Kiedyś odnajdziemy siebie, które znacznie przyspiesza tempo płyty. Spośród wszystkich dziesięciu piosenek ta jest najszybsza i diametralnie odbiega klimatem od pozostałych. O ile sam utwór jest świetny (mój ulubiony numer z całego albumu), a sekcje perkusyjne w niej kocham, teledysku oglądać nie radzę (by nie umrzeć ze śmiechu). Kicz i tyle. Jednak do samego kawałka przyczepić się nie można, bo jest całkiem dobry. W pewnym sensie przypomina on Za każdym razem – w obu utworach zwrotki śpiewane są niemal bez chwili wytchnienia, co dodaje im czegoś wyjątkowego.

Tekstowo płyta w ogóle nie zaskakuje. Słowa, jak w większości polskich utworów debiutujących piosenkarek, są dość płytkie i jednakowe. No, i oczywiście poruszają temat miłości: tej szczęśliwej (Tylko TyChociaż ten jeden raz, Za każdym razem) jak i tej niespełnionej, minionej, tudzież kryzysu w związku – (Byłam, Nie zatrzymasz mnie, BłądzęKolejny). Ale że temat to nieśmiertelny, to i wszyscy o nim śpiewają i nic na to nie poradzimy.

Pięknym gestem ze strony Juli było zamieszczenie ich na streamingu na YouTube, za to brawa. Jednak materiał, jak na debiutancki, nie zaskakuje niczym, a oprócz charakterystycznej barwy głosu nie wnosi niczego nowego na rynek muzyczny. Jestem ciekaw, ile miesięcy Jula przetrwa w rozgłośniach radiowych i czy doczekamy się drugiego albumu. Jeśli tak, to mam nadzieję, że będzie on czymś zupełnie innym od Na krawędzi. Bo na razie to sama płyta wisi na krawędzi - wyłączyć czy jeszcze słuchać.
TOP 3 of the... NA KRAWĘDZI:
» Kiedyś odnajdziemy siebie”
» Za każdym razem”
» Tylko Ty”

28 maja 2013

•020• Carly Rae Jepsen – „Kiss”

Tegoroczne wakacje serwują nam świetną pogodę: czasem słońce, czasem deszcz, z przewagą tego drugiego. Rok temu o tej porze organizowaliśmy grille, a w radiu leciały takie wakacyjne hity, jak Gangnam Style PSY'a czy Call Me Maybe Carly Rae Jepsen. Drugi z tytułów promował drugi album piosenkarki, który dziś Wam przedstawię. Może za jego sprawą słońce ponownie do nas zawita? Zapraszam na Kiss Carly Rae Jepsen!
Kariera 26-letniej dziś Carly Rae Jepsen zaczęła się w 2007 roku, kiedy zajęła trzecie miejsce w amerykańskiej wersji programu Idol. Rok później wydała swój pierwszy album, Tug of War, na którym znalazły się takie utwory, jak Bucket, Heavy Lifting, czy tytułowe Tug of War, wykonany po raz pierwszy na przesłuchaniach do Idola. Po czterech latach ukazała się dyskotekowa mini-płyta Curiosity, odbiegająca klimatem od poprzedniej, spokojnej Tug of War. EPka szybko trafiła na szóste miejsce kanadyjskich list najlepszych albumów. I to właśnie na nim pojawił się przełomowy w karierze wokalistki singel Call Me Maybe, który szturmem podbił listy przebojów na całym świecie i, obok Gangnam Style, został hitem wakacji 2012 roku. Wszystko dzięki Justinowi Bieberowi, który pozytywnie opisał utwór na swoim profilu na Twitterze.


Przyszedł hit, więc niedługo potem, na fali popularności, musiał ukazać się album. Tak też się stało - 14 września 2012 roku na sklepowych półkach pojawił się drugi studyjny krążek Jepsen  Kiss. Typowo taneczna płyta pełna żywiołowych, energicznych numerów, czego przykładem jest chociażby Call Me Maybe. Prosty tekst, przyjemna melodia - singel idealny na wakacyjne imprezy, porywający do tańca. Już pierwsze dźwięki piosenki elektryzują i zaplatają w sidła niezłej zabawy. Tak jak przepełniony beatami Tonight I'm Getting Over You (najlepszy singel z płyty), który nawet najmniej ruchliwego porwie do tańca. Podobnie jest zresztą z całym albumem – This Kiss czy Curiosity niemal od razu wyciągają na parkiet. I tutaj funkcja dance-klubowego Połacunku spełniona została w stu procentach.

Tekstowo album nie zaskakuje ani nie powala. Najbardziej rozbroił mnie tekst My Heart Is a Muscle, a tytuł mówi sam za siebie. Swoją drogą, świetny sposób na „kucie” biologii - napisanie tekstu do dyskotekowej piosenki. Może i w Polsce ktoś powinien wpaść na taki pomysł? Już widzę te tłumy śpiewające „serce to mięsień, dwie komory ma (a nie, jak niektórzy twierdzą, cztery - przyp. red.) i dwa przedsionki teeż”.

Banalne, łatwe do zapamiętania oraz przetłumaczenia teksty z pewnością mogą pomóc wszystkim uczącym się angielskiego w ćwiczeniu rozumienia zdań ze słuchu. Idealny do tego jest More than a Memory (np. I let go of you, you let go of me) czy Turn Me Up. W tym drugim słychać wyraźne inspiracje Kate Perry albo Rihanną  prawie identyczne ścieżki dźwiękowe, łudząco podobne brzmienia. No, ale czego można oczekiwać od 27-letniej (!) finalistki amerykańskiej wersji Idola? Współpraca ze Scooterem i Sinkinem musiała zakończyć się radiowymi, idealnymi na imprezowy przebojami.

Na płycie znajdziemy także dwa gościnne występy – Owl City i Justina Biebera. Adam Young z OC stworzył bardzo dobry numer (Good Time), świetnie komponujący się z tym, co słyszymy w radiach. Bieber, jak zawsze przy projektach innych artystów, postawił na coś spokojniejszego z gitarą w tle. W porównaniu z resztą materiału z Kiss śmiało można powiedzieć, że dzięki Beautiful mogliśmy chwilę odetchnąć od masy szybkich, skocznych hitów. I to właśnie duet z Justinem (którego płytę Believe (Acoustic) niedawno opisałem) zdecydowanie wygrywa „pojedynek” na „music guesta” na płycie. Mimo, że nie stworzył niczego twórczego ani oryginalnego.

Cały album Kiss zachowany został w dyskotekowo-wakacyjnym klimacie. Masa elektrycznych beatów, mocne uderzenia, łatwe do zapamiętania tekst opatrzone ładnym (chociaż banalnym oraz niecharakterystycznym) głosem Jepsen stworzyły dość ciekawą, ale wtórną całość. Jeżeli szukasz na płycie czegoś zjawiskowego, nowego - nie łudź się, nie znajdziesz nic. Ale polecam posłuchać płyty ze względu na mnogość tanecznych kawałków, które ubarwią niejedną imprezę. No i po to, by jakoś zapamiętać nazwisko piosenkarki, bo za 2-3 lata zapewne zastąpi ją jakaś inna, równie ładna finalistka talent-show z dobrym głosem, którym zachwyci się Justin Bieber albo inny amerykański idol.
TOP 3 of the... KISS:
» „Tonight I've Getting Over You”
» Good Time”
» Turn Me Up”

24 maja 2013

•019• Emeli Sandé – „Our Version of Events”

Dzisiaj recenzja płyty co najmniej wyjątkowej. Piękny, czysty głos, minuty (dokładnie mówiąc, prawie 50 minut!) wzruszenia, łapiące za serce instrumentarium oraz niekomercyjność w brzmieniu. Krótko mówiąc – Our Version of Events Emeli Sandé!

Adele Emeli Sandé to pochodząca ze Szkocji piosenkarka o zambickich korzeniach. Wyjątkowa uroda, odziedziczona po czarnoskórym ojcu, od początku była dużym atutem artystki. Jej kariera muzyczna zaczęła się w wieku 11 lat, kiedy to napisała swój pierwszy utwór – na szkolny konkurs talentów. Niezwykłe umiejętności Emeli dostrzeżone zostały kilka lat później, w 2008 roku. Wtedy nagrała z siostrą wideo, na którym śpiewała i grała na pianinie swoją ulubioną piosenkę  Nasty Little Lady. Nagranie wysłała na konkurs organizowany przez telewizję BBC Urban Music i... wygrała!

Wokalny debiut zaliczyła rok później, pojawiając się w singlu Diamond Rings z płyty brytyjskiego rapera Chipmunka I Am Chipmunk. Poza napisaniem utworu (wraz z Jahmallem Fyffe i Shahidem Khanem) nagrała do niego chórki. Później wystąpiła gościnnie z Wileyem w Never Be Your Woman, dzięki któremu zajęła 8. miejsce na UK Singles Chart. I to właśnie w tym czasie, ze względu na rosnącą popularność Adele, Sandé postanowiła używać w swojej karierze tylko drugiego imienia  Emeli. W Polsce znamy ją głównie z utworu Beneath Your Beautiful, który nagrała z Labirynthem.

Pierwszy solowy album studyjny piosenkarki, Our Version of Events, miał swoją polską premierę 12 marca 2012 roku, miesiąc po pojawieniu się płyty na światowym rynku. Wystarczy posłuchać chociaż przez chwilę pierwszy utwór, Heaven, aby zakochać się w Emeli i jej twórczości. Niezwykły power, profesjonalizm i pewien afrykański (dzięki ojcu pochodzącemu z Zambii) akcent w głosie daje mieszankę, co najmniej, wybuchową! A jak dodać do tego pięknie brzmiące wysokie dźwięki, które wydobywa z siebie Sandé... Nic, tylko się wzruszyć, zarazić olbrzymim optymizmem płynącym z płyty oraz uzależnić od PRAWDZIWEJ muzyki. Cała płyta zachowana została w soulowo-R&B'owym klimacie, co słychać w praktycznie każdym utworze - zarówno w emocjonalnym, dozującym napięcie Mountains, Clown oraz River ze świetnym pianinem w tle, czy lirycznym Maybe. Natomiast Lifetime najlepiej słuchać na słuchawkach  efekt przechodzenia dźwięku z jednej słuchawki do drugiej powoduje dreszcze, polecam!

Do grona najlepszych z najlepszych albumu Our Version... dołączyć można Suitcase, które na początku urzeka partią a'capella Emeli, potem świetnymi samplami. Jak wyznała w wywiadzie piosenkarka, utwór opowiada o trudnym dla Sandé czasie, kiedy jej związek przeżywał poważny kryzys. Prawdziwe emocje, smutek słychać w każdym, nawet najcichszym dźwięku. O ile przy Suitcase czy przepięknym muzycznie Hope się wzruszam,  to przy My Kind of Love ryczę. Jest to bez wątpienia moja ulubiona kompozycja z całej płyty – Sztuka przez wielkie S*. Mocny tekst, ogromna siła głosu oraz magiczna końcówka, która wzruszy każdego (gwarantuję!) – to wszystko stworzyło prawdziwy muzyczny majstersztyk. Jest to jeden z nielicznych numerów, który autentycznie zmiękczy nawet najzimniejsze serca. Zupełnie nie rozumiem, czemu utwór nie podbił światowych list przebojów. Liczę, że jeszcze będzie o nim głośno i pobije popularnością takie chłamy, jak Gangnam Style albo polski przebój (o zgrozo!)  Ona Tańczy Dla Mnie Weekendu. Najbliżej osiągnięcia sukcesu w branży ma jednak soulowa Next To Me, która jest najbardziej komercyjną piosenką z albumu (co nie znaczy, że najgorszą, bynajmniej!) i jakiś czas temu trafiła do polskich rozgłośni radiowych.

Na płycie znajdziemy również singel nagrany gościnnie z Naughty Boy'em, którego poznała podczas pisania i nagrywania Diamond Rings dla Chipmunka. Daddy to całkiem dobry, R&B'owy kawałek, który różni się nieco klimatem od pozostałych czternastu utworów. Tak jak w każdym z nich, największe wrażenie robi, oczywiście, głos Emeli. Krążek zamyka liryczne Read All About It, Pt III z pięknym fortepianem w tle.

Album to prawdziwy „must have” dla każdego fana prawdziwej muzyki, znacznie odbiegającej o tego, co słyszymy w radiu. Przepełniony prawdziwymi emocjami, bez zbędnych wstawek, modnych dźwięków (np. dubstepu), niekomercyjny krążek, w którym można się zakochać i całkowicie zatracić. Największą perełką jest głos Emeli, jej uczuciowość, prawdziwość, którą słychać od pierwszego dźwięku Heaven aż po ostatnią sekundę Read All About It, Pt III. I dla takich płyt warto wydać każde pieniądze. I tak, jak wszystkie (no, prawie wszystkie) opisywane płyty polecam, do kupna Our Version of Events mentalnie wyciągam siłą! :)

A dla spragnionych większej dawki muzyki zapraszam na fanpage: Muzykoholicy! :)
TOP 3 of the... OUR VERSION OF EVENTS:
» „My Kind of Love”
» „Suitcase”
» „Hope”
* Bawiąc, uczyć: nie mówimy 'pisać dużą litera', ale 'pisać wielką literą' ;-)

21 maja 2013

•018• Rafał Brzozowski – „Tak blisko”

Pogoda za oknem zmienia się z minuty na minutę, w stolicy coraz to nowe remonty i utrudnienia ruchu, w radiu nowe single, a w telewizji - nowi zwycięzcy programów muzycznych. W sobotę cała Europa oraz (poza naszym kochanym krajem) Chiny i Australia były świadkiem triumfu Emmelie de Forest na 58. Konkursie Piosenki Eurowizji, a w Polsce talent-show The Voice of Poland wygrała Natalia Sikora. I skoro już jesteśmy przy temacie Voice'a, przyjrzyjmy się bliżej płycie tego, kto zrobił największą karierę po udziale w programie. Zapraszam na... Tak blisko Rafała Brzozowskiego!
Karierę muzyczną rozpoczął w 2002 roku od udziału w programie Szansa na sukces. Rok później zaczął współpracę z grupą muzyczną Emigranci i De Mono. Przełom w karierze Rafała Brzozowskiego, byłego zapaśnika, nastąpił dwa lata temu, kiedy wziął udział w castingu do pierwszej edycji programu The Voice of Poland, który bez problemu przeszedł. Trafił do grupy Andrzeja Piasecznego, a odpadł z talent-show tuż przed finałem.

Album Tak blisko wydany został 7 sierpnia 2012 roku. Już pierwszy singel o tym samym tytule, co debiutancka płyta Brzozowskiego, przedstawia nam cały krążek – mieszkanka radiowych, przyjemnych dla ucha pioseneczek ozdobionych ciepłym głosem Rafała. To chyba największa zaleta albumu, bo już od drugiego kawałka, Biegnij, słychać wyraźne inspiracje muzyką innych polskich zespołów, np. Braci, Pectus czy Myslovitz. Ba, barwa głosu Brzozowskiego jest łudząco podobna do tej Piotra Cugowskiego czy Andrzeja Piasecznego. Sama muzyka, w której przeważa perkusja Chrisa Aikena i bas Roberta Kubiszyna, często przypomina w brzmieniu chociażby utwory Piaska. Nic dziwnego, skoro to właśnie w jego drużynie znalazł się Brzozowski w The Voice...

Skoro o nim mowa, to warto zaznaczyć, że największą kalką Andrzeja Piasecznego na płycie Tak blisko jest kawałek Gdzieś w nas, który brzmi dosłownie jak przebój Chodź, przytul, przebacz – podobna muzyka, równie banalny tekst (o miłości, oczywiście) oraz tempo. Żeby tego było mało, producentem płyty jest Rafał Paczkowski  realizator dźwięku i muzyk, który współpracował z Piaskiem. Dlatego podobieństwo materiału Rafała Brzozowskiego do hitów Piasecznego w ogóle mnie nie dziwi.

Tak jak przewidywalność Katriny i Sexy Damy, w której gościnnie wystąpił Liber. Oba utwory nie różnią się NICZYM od całego repertuaru rapera. Refren Katriny brzmi bardzo dobrze, jednak zwrotki są nijakie.. Ciekawym jest fakt, że muzykę do pierwszego utworu współtworzyła Sylwia Grzeszczak. Swoją drogą: na albumie brakuje mi duetu Sylwii z Rafałem, bo mógłby być to niezły, radiowy hit. Sexy Dama ma z kolei ciekawszy tekst, łatwiej zapamiętać ten numer. No i to właśnie ten utwór prezentuje najlepiej możliwości wokalne Brzozowskiego, które są naprawdę imponujące. Szkoda, że zostały całkowicie przyćmione i zablokowane przez tak kiepski materiał. Utwory, takie jak Dzień czy Dublin owszem, wpadają w ucho, ale pozostawiają niesmak, przeświadczenie pt. „hmm... gdzieś już to słyszałem, ale nie wiem, gdzie?”. Nie wprowadzają niczego nowego do muzyki; są, ale ich nieobecność niczego by nie zmieniła.

Przedostatnia piosenka płyty, Disco, znacznie wyróżnia się spośród wszystkich jedenastu utworów. O ile znaczna większość z nich to spokojne, wolne kompozycje, "Disco" idealnie brzmiałoby na niejednej domówce czy imprezie ze znajomymi. Parafrazując Poparzonych Kawą Trzy – „to jest do tańca kawaaaałek”...


Płyta zachwyca, ale tylko głosem Rafała. Zawiodła mnie bardzo banalną zawartością, przewidywalnymi tekstami, niczym nie wyróżniającą się melodią i podobieństwem do innych rodzimych przebojów. Mam nadzieję, że finaliści II edycji The Voice of Poland nie popełnią tego błędu, a sam Brzozowski nagra niedługo drugi, zupełnie inny album. Ale tym razem taki, na którym świetny wokal będzie na pierwszym miejscu, a słuchacz nie będzie miał uczucia, że słucha kogoś innego. Bo na płycie Rafała chcę słyszeć Rafała, a nie jakiegoś klona. I tego też jemu życzę. 

TOP 3 of the... TAK BLISKO:


» „Tak blisko”

» „Tatuaż Twój”
» Disco

17 maja 2013

•017• Loreen – „Heal”

Już jutro finał 58. Konkursu Piosenki Eurowizji, którego, niestety, polska telewizja nie transmituje (no, ale od czego jest Internet?). Postanowiłem jednak zapoznać Was z moją opinią na temat debiutanckiej płyty zeszłorocznej zwyciężczyni festiwalu... Heal Loreen!
O Lorine Zeineb Nora Talhaoui, szwedzkiej piosenkarce z marokańskimi korzeniami, Szwedzi po raz pierwszy usłyszeli w 2004 roku podczas programu  Idol, w którym wzięła udział i ostatecznie zajęła 4. miejsce. Po krótkotrwałej przygodzie z muzyką została producentką telewizyjną oraz reżyserką reality-show. 

W 2011 roku postanowiła jednak przypomnieć się rodakom jako świetna piosenkarka i pod pseudonimem Loreen zgłosiła się do szwedzkich preselekcji do Konkursu Piosenki Eurowizji (Melodifestivalen) z utworem My Heart Is Refusing Me. Pomimo, że zakończyła rywalizację na czwartym miejscu, zdobyła wiele wyróżnień za kompozycję. Słaby wynik nie zniechęcił jej do startu w eliminacjach do 57. edycji festiwalu. Tym razem zaprezentowała kompozycję Thomasa G:sona i Petera Boströma Euphoria i wygrała bilet na konkurs, który odbył się w azerskim Baku. Już od początku zdobyła tytuł faworytki do wygrania, który sprawdził się 26 maja podczas finału festiwalu. Dynamiczny, euro-dance'owy kawałek zdobył 372 punkty, w tym rekordową ilość 18 dwunastek. Kariera Loreen nabrała tempa, eurowizyjna propozycja trafiła na szczyty list przebojów w wieku krajach Europy.

Pozytywnie nakręcony po finale Eurowizji nie mogłem doczekać się 29 października. Wtedy bowiem premierę miał debiutancki album Heal. Już sama okładka intryguje, zapowiada to, co znajdziemy na płycie – tajemniczość, mroczność, ale i piękno, niepowtarzalność. Największym atutem debiutanckiego krążka jest bez wątpienia głos Loreen, który elektryzuje już od pierwszego utworu  In My Head. Zapewniam, że kto go odsłucha, od razu zostanie zahipnotyzowany niepowtarzalnym wokalem szwedzkiej artystki. Takie odczucia towarzyszyły mi przez całe 12 utworów, w tym przy pierwszym singlu, znanym ze szwedzkich preselekcji My Heart Is Refusing Me. Wersja z płyty różni się trochę od tej zaprezentowanej w eurowizyjnych eliminacjach – dodany został ciekawy początek, wzmocniono basy. Całość brzmi bardzo trance'owo, klimatycznie.

Drobne zmiany muzyczne można usłyszeć również w eurowizyjnej Euphorii, która jest najbardziej komercyjną kompozycją z całego albumu. Na płycie usłyszymy bowiem teledyskową wersję przeboju, ze skrzypcowym intro, które wprowadziło magiczny, tajemniczy nastrój. Potem już wszystko pozostało bez zmian: power, euro-dance oraz uwielbiany przez każdego okrzyk „jufoooooria. Moje serducho rosło, gdy słyszałem o sukcesie singla w tak anty-eurowizyjnym kraju, jakim jest Polska (kocham komentarze „forumowych znawców” – Eurowizja to kicz, wiochapopatrzę sobie na nią przez pryzmat poziomu sprzed kilkunastu lat i pokrytykuję). Utwór zawładnął listami przebojów i zdobył wysokie miejsca w rocznych zestawieniach radiowych (31. miejsce w RMF FM i 34. w Gorącej 100 Eski). Świetną kontynuacją dla eurowizyjnego rekordzisty jest równie niezwykła, ale mniej komercyjna Crying Out Your Name

Na albumie słychać też wiele eksperymentów z dźwiękami. Do typowych euro-dance'owych brzmień dodano (poza trance w większości utworów) partie smyczkowe (piękne If She's The One, które najlepiej podkreśliło wyjątkowy wokal Loreen), elektroniczne beaty (Sidewalk), czy nawet fortepian (Heal). Na tym tle ballada Everytime wypada jeszcze lepiej. Już od pierwszej sekundy utwór przeniósł mnie w zupełnie inny świat – świat Loreen. Odprężająca, spokojna kompozycja z syntetycznymi wstawkami skojarzyła mi się trochę z początkowym materiałem Madonny

Przy dwóch innych utworach miałem też muzyczne déjà vu  Breaking Robot brzmi momentami prawie jak I Remember deadmau5 & Kaskady połączone ze szwedzkim zespołem Erasure, a spokojne Do We Even Matter przypomniało mi... polskie A gdy jest już ciemno Feel! Ale w obu numerach jest coś, co oczarowuje, przyciąga. Tak, jest to wokal Loreen i ten niepowtarzalny, hipnotyzujący klimat. Zwłaszcza w tym drugim, który urzekł mnie genialnym wstępem oraz mocnymi beatami.

Podczas słuchania płyty na usta ciśnie się jedna, dość poważna, uwaga. Większość utworów opartych jest na podobnych dźwiękach i elektrycznych uderzeniach (My heart...Crying...Breaking Robot, See You Again), przez co można im zarzucić, że nie różnią się między sobą niczym, poza tekstem. Ale to też ma swoje zalety, bo utrzymują słuchacza w tym trance'owo-klubowym klimacie. Wielu jednak może się po prostu zirytować albo zawieść. Tak jak ja podczas słuchania Sober, który ze świetnie zapowiadającego się numeru został mega techno-klubową (czyt. słabą) klapą, zupełnie nie pasującą do klimatu jedenastu pozostałych piosenek z Heal. Na szczęście kolejna kompozycja, wspomniana wyżej If She's The One przywraca hipnotyczno-tajemniczy charakter albumu.
Ogólnie rzecz biorąc: płyta oczarowuje. Jeżeli chcecie usłyszeć na płycie kilka „euphoriopodobnych utworów, to kilka z nich (My Heart Is Refusing MeSee You Again, Crying Out Your Name) już na Was czeka. Natomiast jak macie już kompletnie dość eurowizyjnego przeboju, Heal zaproponuje każdemu wiele kompozycji zachowanych w stylistyce trance (EverytimeIf She's The OneDo We Even Matter czy tytułowe Heal). 

Gwarantuję też, że spodobają Wam się wszystkie dwanaście propozycji z albumu i zakochacie się w niezwykłym głosie LoreenMam też nadzieję, że płyta zmieni Wasze (znając mentalność Polaków, to błędne i stereotypowe) spojrzenie na Eurowizję. Bo fakt – to był konkurs kiczu, ale 8 lat temu :) 
TOP 3 of the... HEAL:
» „My Heart Is Refusing Me”
» „Crying Out Your Name”
» „If She's The One”

14 maja 2013

•016• ENEJ – „Folkhorod”

W niedzielę zakończyła się 5. edycja Must Be The Music. Tylko Muzyka, wygrana powędrowała (zasłużenie czy nie, kwestia gustu) do duetu Piotr Szumlas i Jakub Zaborski. Pokonali w finale zespół Materia. W związku z tym muzycznym wydarzeniem dzisiaj przyjrzymy się karierze tych, od których wszystko się zaczęło. Panie i Panowie, przed nami... Folkhorod grupy ENEJ!
Popularny zespół powstał w 2002 roku w Olsztynie za sprawą braci Piotra i Pawła Sołoduchów oraz ich przyjaciela Łukasza Kojrysa. Z racji ukraińskich korzeni niektórych członków zespołu, Enej poszukiwał inspiracji właśnie na terenach kijowskich. 17 listopada 2008 roku wydał swoją debiutancką płytę Ulice, która spotkała się z całkiem sporym uznaniem wśród fanów. Przełomowym momentem był natomiast udział w pierwszej edycji programu Must Be The Music. Tylko Muzyka, który otworzył mi drzwi do kariery muzycznej. Wygrana w talent-show dodała chłopakom kopa, a wydany przed udziałem w programie album Folkorabel pokrył się złotem. 

16 listopada 2012 roku, ku uciesze wielu fanów zespołu, Enej wydał trzecią, równie żywiołową jak poprzednie, płytę  Folkhorod. Twórczość ukraińsko-polskiego bandu nigdy szczególnie mnie nie porywała, uważałem ich za typowo festynowy zespolik grający do kotleta szybkie kawałki. Ich single, owszem, były chwytliwe, dynamiczne, ale dla mnie zalatywały kiczem. Zdanie zmieniłem dość szybko, podczas słuchania najnowszego krążka. O ile Tak smakuje życie każdy już zna, bo swego czasu promowany był w mediach, tak Mała Eneida* nie grana była (jeszcze) w żadnym radiu. A szkoda, bo to bardzo rytmiczna, żywiołowa kompozycja ze świetnymi skrzypcami Marcina Rumińskiego, trąbką Łukasza Przyborowskiego, perkusją Pawła Sołoduchy. Całość stworzyła coś niesamowicie lekkiego, przyjemnego. Z tego miejsca przepraszam cały zespół za moją wcześniejszą, zupełnie niesłuszną, opinię.

W dobrym nastroju utrzymała mnie Symetryczno-Liryczna synteza świetnego flow perkusisty, pasji trębacza, skromności gry klarnecisty Grzegorza Łapińskiego oraz ciepłego głosu Piotra Sołoducha. Bardzo ciekawy początek miał kolejny utwór z płyty, Woda życiodajna. Solówka instrumentów dętych (m.in.: puzonu Kuby Czaplejewicza, trąbki Przyborowskiego czy instrumentów gościnnie występujących przyjaciół zespołu – saksofonów Michała Szypiorskiego i Patryka Wolińskiego oraz saxhornu Romana Marickiego) stworzyła spokojny klimat, odmienny od tego znanego z Radio Hello czy Raheli. Zresztą, cała kompozycja pozostała w chilloutowej atmosferze, bez żadnego muzycznego ADHD, z którego słynie Enej. Całości słuchało się bardzo miło, był to krótki oddech od poprzednich, szybkich i dynamicznych numerów. Podobny odpoczynek zaserwował nam instrumentalny Interludium, który bez problemu mógłby pojawić się na oficjalnym soundtracku hollywoodskich filmów. Przerwa nie trwała jednak długo, bo ukraińsko-języczne Vitre hnatyi znów podarowało nam energetyczną pigułę na długie godziny .I ten akordeon... coś niesamowitego! Język naszych wschodnich sąsiadów ubarwił także Oj pishov ja v Dunay, Lite Orel oraz genialne United. Ten ostatni uatrakcyjnił gościnny udział Wozza i Tomsona, którzy wprowadzili angielszczyznę na Folkhorod.

Następny singel z albumu, Skrzydlate ręce to utwór z najpiękniejszym tekstem z całej płyty. Utwór łapie za serca, a jednocześnie porywa do tańca za sprawą bogatego instrumentarium. I pomimo tego, że nie przepadam za puszczanymi na okrągło „hiciorami” w radiach, Skrzydlatych rąk mogę słuchać na okrągło. Tak jak Lili, które od niedawna szturmuje pierwsze miejsca list przebojów. Zanim pojawił się on w radiu, ja zdążyłem się od niego uzależnić. Niesamowita moc, wokal „Lolka”, duża emocjonalność. Nic, tylko się w nim (mówię o utworze, rzecz jasna) zakochać...

Wisienką na torcie, a także ukłonem w stronę Kory, jest ostatni, trzynasty utwór – cover przyboju Maanam pt. Cykady na Cykladach Maanamu. Tę wersję usłyszeć można było podczas 35-lecia pracy artystycznej wokalistki legendarnego zespołu. enejowej” wersji brzmi on równie cudownie, jak oryginał. Odważę się nawet powiedzieć, że teraz przeżywa on swoje drugie życie, drogą młodość

Przeciwników gry zespołu, do których do niedawna i ja należałem, mogą zarzucić Enejom „festyniarstwo” i tandetę. Jednak to nie ma nic wspólnego z tym, co tworzy grupa. Bogate instrumentarium, emocjonalność „Lolka”, power płynący z każdej sekundy płyty oraz niebanalne teksy razem stworzyły coś niezwykłego, coś czego nie żadnym festynie ani weselu nie usłyszymy.
TOP 3 of the... FOLKHOROD:
» „Moja Eneida
» „Woda życiodajna
» „Żyje się raz
* To właśnie od słowa "Eneida" pochodzi nazwa zespołu :)

10 maja 2013

•015• MashMish – „MashMish”

Matura już na półmetku, ja już w bloku startowym gotowy na rozszerzony poziom z polskiego. Dlatego przed samym rozpoczęciem, na odstresowanie zaprezentuję Wam recenzję polsko–angielsko–hiszpańskiego materiału z debiutanckiego albumu MashMish duetu... Mash Mish!
Gosia Bernatowicz i Marcin Kuczewski, czyli zgrany duet MashMish, zadebiutowali na scenie muzycznej w 2009 roku, kiedy to powstał pomysł wspólnego projektu. Dla lata później para postanowiła wziąć udział w castingach do drugiej edycji programu Must Be The Music. Tylko Muzyka, co okazało się strzałem w dziesiątkę! Bez problemu awansowali do półfinału, a potem do finału konkursu, jednak bardzo przychylne komentarze jurorów nie wystarczyły, bo wygrać show. Oczarowany występami w programie długo oczekiwałem premiery pierwszej płyty duetu. 16 października 2012 roku w końcu ukazał się album, a ja od razu wziąłem się za słuchanie. 5 utworów w języku polskim, 5 po angielsku, a między nimi hiszpański akcent w postaci No digas mas? Może być ciekawie.

I już na samym początku niesamowite Daj mi czas w wersji mniej komercyjnej, nieprzekombinowanej. Jeżeli oglądaliście teledysk do utworu, polecam Wam też zapoznanie się z wersją z płyty, jest znacznie lepsza. Gosia Bernatowicz po prostu jest stworzona do takiego repertuaru, jej głos idealnie współgra z dźwiękiem pianina oraz perkusji. Dlatego od razu spodobała mi się także następna kompozycja – Cud. Nie bez przyczyny utwór nosi taki tytuł – jest to delikatnie pieszcząca uszy i kradnąca nawet najzimniejsze serca mieszanka świetnego wokalu i profesjonalizmu pod każdym względem. Po odsłuchaniu trzech kolejnych aranżacji - emocjonalnego Kadru, spokojnego Ucieknijmy oraz fenomenalnego Nieznajomi (bez wątpienia najlepszy numer z płyty!) zastanawiałem się, czemu MashMish nie zrobił jeszcze ogólnopolskiej kariery i nie przebił się na rynku muzycznym. Bardzo przemyślane kompozycje i charakterystyczny głos w połączeniu z przepięknie brzmiącą polszczyzną zasługują co najmniej na miejsce na szczycie list przebojów.

Ale starczy słodzenia. Gosia ma tak piękny polski akcent, że śpiewanie w innym języku jest zupełnie niepotrzebne. Oczywiście, Secrets czy Sweet and sour to bardzo dobre kompozycje, ale po co niszczyć największy walor płyty średnio-dobrą angielszczyzną? Po polsku wszystkie piosenki brzmią dojrzalej, jakby wychodziły z wnętrza wokalistki. Angielski zalatuje sztucznością, czymś nienaturalnym. Nawet tekst polskich utworów jest ciekawszy, mniej banalny, niż angielski (np. w Why? mamy: „Night by night you still in my mind (...)”). Oczywiście, perełką jest Tears, którego z pewnością nie powstydziłaby się żadna zagraniczna wytwórnia płytowa. Niemniej jednak w pełni polski repertuar to coś, co w przypadku duetu Mash Mish jest czymś jak najbardziej wskazanym. 

A jak na tle polsko-angielskiego materiału brzmi rodzynek, hiszpańskojęzyczne No digas mas? Genialnie palmas oraz dźwięki gitary flamenco oddają klimat nadmorskiego kraju, ale to nie wystarczyło, bym jakoś zapamiętał ten utwór. I bez wątpienia jest to najsłabsza kompozycja z całego albumu

Ale może Wam się spodoba? Może dojdziecie do innych wniosków dotyczących anglojęzycznych utworów z płyty? A może, tak jak ja, zakochacie się w polskich kawałkach z albumu i z niecierpliwością będziecie czekali na kolejny krążek duetu Mash Mish? Mam nadzieję, że w wolnym czasie zapoznacie się z tą naprawdę wyjątkową płytą i zapomnicie o całym świecie słuchając nieprawdopodobnej barwy Gosi Bernatowicz, utoniecie w dźwiękach pianina i zostaniecie oczarowani ciepłem, które płynie z każdej sekundy każdego utworu?
TOP 3 of the... MASHMISH:
» „Nieznajomi
» „Kadr
» „Ucieknijmy”

7 maja 2013

•014• Chris Brown – „Fortune”

Tuż po maturze z polskiego („cyborgi świata łączcie się...”) i sprawdzeniu wyników musiałem się odstresować i odmóżdżyć. Dlatego od razu chwyciłem za nową płytę Chrisa Browna  Fortune (Deluxe Edition).
Kariera Christophera Maurice'a Browna rozpoczęła się w wieku 11 lat, kiedy to jego matka odkryła w nim talent wokalny i zaczęła szukać kontaktów do producentów branży muzycznej. Rok 2004 przyniósł kontrakt z Jive Records. Już kilka miesięcy później Brown nagrał swój pierwszy album (Chris Brown), który promował singel Run It!. Płyta pokryła się podwójnej platyny. Trzy lata później zyskał miano najlepszego wokalisty na Kids Choice Awards oraz najpopularniejszego artysty R&B przez telewizję BET. Pojawił się w kilku serialach telewizyjnym, w dramacie muzycznym Stomp the Yard i świątecznym filmie This Christmas. Nagrał album Exclusive z Kiss Kiss jako singlem głównym. 

Największy rozgłos przyniósł mu związek z Rihanną (której Unapologetic opisałem jakiś czas temu), o którym zaczęto plotkować na początku 2008 roku. Rok później wybuchł skandal z udziałem Chrisa, kiedy to wyszło na jaw, że pobił swoją dziewczynę. Wtedy to wiele firm wycofało się z kampanii reklamowych z jego udziałem, rozgłośnie radiowe zbojkotowała go. Po jakimś czasie para jednak wróciła do siebie, a piosenkarz ponownie zaczął zdobywać zaufanie i sympatię fanów. Pod koniec 2009 roku ukazała się płyta Graffiti, a w lutym 2011 roku - F.A.M.E. zachowane w klimacie R&B.

2 lipca 2012 roku premierę miał najnowszy album Browna  Fortune. Poza gościnnymi występami z Pitbullem nigdy nie zapoznawałem się z jego twórczością solową. Dlatego zupełnie nie wiedziałem, czego się spodziewać. Okładka intrygowała   tajemnicze symbole zaciekawiły. Ale już od pierwszego utworu, Turn Up the Music wiedziałem, że będzie to kolejna radiowa papka pt. David Guetta i inni. O ile na początku był to nawet wpadający w ucho kawałek, a mocne uderzenie na początku mi się spodobało, nie wiązałem zbyt wielkich nadziei z pozostałą zawartością płyty. A gdy usłyszałem komputerowo przerabiany głos, zwątpiłem w album całkowicie. Ostatecznie jednak pierwsza piosenka pozostawiła głównie dobre skojarzenia. Z lekką niepewnością i pewną obawą o moje uszy kontynuowałem słuchanie.

Niestety, potem było już tylko gorzej. Efekt „robot-voice”, którego naprawdę nienawidzę, wszechobecny dubstep oraz brak chwytliwości w Bassline i Till I Die (nagrany z Big Seanem i Wiz Khalifą), beznadziejny tekst, a także ogromna wtórność materiału od pierwszej sekundy Party Hard/Cadillac (Interlude) postawiły duży minus przy płycie. Walorem trzeciego tytułu było jedynie ponadminutowe a'capella w wykonaniu Browna i Sevyn. Czyste, bez zarzutu. Gdyby cała płyta była w takim charakterze, byłoby magicznie. W pierwszym miałem momentami wrażenie, że Brown inspiruje się muzyką Beyoncé, a w drugim – piosenkareczkami pokroju Nicky Minaj.

Strip nagrane w duecie z Kevinem McCallem oraz Trumpet Lights z pewnością niebawem staną się hitami, bo idealnie komponują się z tym, co teraz słyszymy w niektórych, słabszych rozgłośniach. Atmosferę Konkursu Piosenki Eurowizji usłyszałem natomiast w Don't Wake Me Up. I mimo, że momentami brzmiał trochę jak Euphoria Loreen, wpadł mi w uszy od razu. Równie szybko jednak stamtąd wyleciał. 

Mirage (feat. Nase) jest bez wątpienia najlepszym kawałkiem z Fortune – prawdziwy hip-hop z niezłym flow. Kolejny utwór, Don't Judge Me, zawiera natomiast najlepszy tekst (co na tej płycie jest rzadkością). Przez cały czas słuchania tego numeru miałem nieodparte wrażenie, że śpiewa o wciąż głośnym konflikcie z Rihanną sprzed kilku lat. 2012 pokazał dość niezłe możliwości wokalne Browna, których jednak na większości utworów nie usłyszymy. Zabrakło mi w nim poweru, ale na skromnym tle muzycznym prezentował się całkiem dobrzeSweet Love skojarzyło mi się natomiast z muzyką typową dla boysbandów lat 90. Bonusowa wersja albumu zawierała dodatkowe 5 numerów, w tym nijakie Tell Somebody, spokojne, nieco liryczne Free Run ze słabym tekstem oraz mocne Wait For You.

Mówiąc najkrócej, jak się da: Fortune polecam jedynie zagorzałym fankom Chrisa Browna i ludziom, których uszy nie mają jakiś większych wymagań. Dla całej reszty będzie to komputerowo przerabiana, pseudo-eletroniczna, nudna płyta ze słabymi utworami i banalnymi tekstami, ale momentami z całkiem dobrym wokalem piosenkarza (zwłaszcza w a'capella i bez kombinowania z „efektem cyborga”). 
TOP 3 of the... FORTUNE (Deluxe Edition):
» „Mirage”
» „Wait For You”
» „Sweet Love”

3 maja 2013

¤013¤ O.S.T.R. & Hades – „Haos”

Bomba, pozytywne zaskoczenie i świetna „wczuta” już od pierwszego utworu. Tak chciałbym zacząć dzisiejszą recenzję nowego albumu Haos O.S.T.R.'ego i Hadesa. Ale zacznę, tradycyjnie, od krótkiego „lajf-story” raperów.
Adam Ostrowski, czyli O.S.T.R., ukończył łódzką Akademię Muzyczną w klasie skrzypiec, a karierę solową zaczął w 2000 roku. W swojej twórczości porusza tematy polityki, korupcji i problemów społecznych. Od 2002 roku regularnie otrzymuje nominacje do Fryderyków w kategorii album roku hip-hop/R&B/reggae, a dwukrotnie wygrał statuetkę (za płyty HollyŁódź i O.c.b.). 
Łukasz Bułat-Mironowicz aka Hades, znany jest przede wszystkim z wieloletnich występów w zespole HiFi Banda. Jego doświadczenie muzyczne jest znacznie uboższe od O.S.T.R.'ego, ponieważ karierę zaczął w 2011 roku. Jego debiutancki album, Nowe dobro to zło, znalazł się jednak z bardzo dobrym odbiorem.

Niedawno raperzy postanowili połączyć siły i nagrać wspólnie album. Owocem współpracy jest Haos wydany 26 lutego. Teraz dopiero mogę napisać: Bomba, pozytywne zaskoczenie i świetna „wczuta”  już od pierwszego utworu! Wielki plus za sam pomysł na okładkę – masę kreatywności i dobre wykonanie. Ale okładka okładką, a najważniejsze jest przecież na płycie. A tu, jak powiedziałem – na początku wielka bomba! Oczywiście, nadal rażą mnie niepotrzebne wulgaryzmy w tekstach hip-hopowych, ale to przekaz sprawia, że słucham każdego utworu i czerpię z niego nowe nauki, rady życiowe

W Haosie dominuje ukazanie miłości do muzyki. Większość utworów ma też inną, równie ważną wiadomość dla słuchacza. Czas dużych przemian głosi ciągłe czerpanie dziecięcej wręcz przyjemności z robienia tego, co się kocha (tutaj: radość z tworzenia nowych tekstów, utworów). To piękne, jak artysta robi to, co robi, pomimo trudnych czasem chwil zwątpienia. Tekst numeru Bądź słuchaczem mówi o docenianiu pracy raperówIdealnego świata o tolerowaniu każdego człowieka, natomiast słowa Psychologii tłumu odzwierciedlają opinię raperów o pozostawaniu sobą, nieuleganiu tłumowi, zazdrosnej o sukces zbiorowości. Szkoda, że końcówka utworu całkowicie zepsuła mi jego pozytywny odbiór (fragment jest nie do zacytowania...). Na szczęście część kawałków kończą miłe dla ucha jazzowo-soulowe urywki.

Najmocniejszy tekst ma Powstrzymać cię mówiący o beznadziejnej sytuacji w kraju: narzekających na kraj bogaczy, braku pracy dla inteligentnych ludzi. Szkoda tylko, że te przykłady to jedne z nielicznych świetnych fragmentów płyty. Na albumie znalazło się kilka numerów, które w ogóle mnie nie poruszyły i są według mnie zupełnie zbędne (Sugar Haze, Wyżej). Kilka tekstów jest „o wszystkim i o niczym”, nie zapadają w pamięć. Przeważa wulgarność oraz brak mądrej puenty.

Mimo początkowego dużego zauroczenia płytą, z utworu na utwór Haos opanowuje coraz większy chaos (!) i bałagan. Największy plus to zabawne urywki z kreskówek lub melodyjny jazz na koniec utworów oraz kilka celnych spostrzeżeń obu raperów o świecie. Szkoda jednak, że na szesnaście numerów zaledwie kilka. Mimo słabego odbioru niektórych utworów, całej płyty słucha się całkiem dobrze. Krążek polecam fanom rapu, O.S.T.R.'ego i Hadesa. Innych zachęcam do posłuchania albumu, by usłyszeć opinie raperów o świecie, zauroczenie muzyką. Polecam też wszystkim po to, by godzinami zachwycać się genialną okładką! 
TOP 3 of the... HAOS:
» „Powstrzymać cię”
» „Czas dużych przemian”
» „Psychologia tłumu”