30 kwietnia 2013

•012• PeeRZet – „Z miłości do gry”

Dziś po raz drugi wezmę się za hip-hop. Mocno przekonany do „muzyki ulicy” po przesłuchaniu Przemytnika emocji Onara postanowiłem ponownie skonfrontować swoje odczucia do tego gatunku. Dlatego dziś przed Wami... "Z miłości do gry" PeeRZeta!
Przemysław Zakościelny aka PeeRZet rozpoczął swoją działalność artystyczną w 2001 roku, a już trzy lata później wydał pierwszą (nielegalną) płytę  Bezczelnie (z Puzzlem i 2razyPe). 2008 rok przyniósł pierwszy solowy album rapera  Hipocentrum, a kolejne dwa lata to czas, kiedy wraz z innymi hip-hopowcami wydał Vis a vis (z Racą) i Czy ktoś mondry jeszcze soocha? (PeeRZet i DJ NoOne).

26 października 2012 roku światło dziennie ujrzał drugi solowy, a pierwszy legalnie dostępny w sklepach, album PeeRZeta - Z miłości do gry. Przyznam, że płyta na początku w ogóle mi się nie spodobała. W ogóle nie przekonuje mnie zbędne słanie „ku*ew”, „chu*ów” w tekstach hip-hopowych. Ale po wsłuchaniu się w przekaz rapera przestałem zwracać na to uwagę. W utworze Fatamorgana promującym krążek, jak sam rapuje, „pisze diss na siebie sprzed lat”: na Przemka, jakim był – imprezowicza, bez ambicji i przyszłości, a ów „fatamorgana” to nieistniejący cel, do którego dążył w przeszłości. Cenię w ludziach to, że się zmieniają i dają oddać prawdziwej pasji, zwłaszcza twórczej. Właśnie o tym mówi też tytułowy kawałek  Z miłości do gry, np. w refrenie (I wiem, że co chwile rodzi się nowy marzyciel i szlifuje swoje skille poświęcając temu życie”). 

Tekst do Dżus poruszył mnie chyba najbardziej. Raper zachęca w nim do zmiany otoczenia i kraju na lepsze dzięki ciężkiej, uczciwej pracy. Zamiast narzekać na niedolę, „życie podrzuca cytryny, wyciskaj z nich dżus”. Równie pozytywne opinie i odczucia mam o Alibi, w którym poruszony został temat dwulicowości ludzi, wszechobecnego fałszu, zwłaszcza w świecie muzyki, show-biznesu. Raperowi się to nie podoba i otwarcie o tym mówi.

Podobny przekaz płynie z Iluzji zwanej rzeczywistością, który promuje cały album. Tym razem „obrywa się” głównie mediom  telewizji, która promuje „gwiazdki”, a nie pokazuje problemów świata i nie działa na rzecz zwykłych ludzi. PeeRZet ostrymi słowami ocenia złe działania mediów, ale także polityków i wielu korporacji. 

W Kombosach PeeRZet prosi o kupowanie płyt z przesłaniem. Zachęca do pracy, a nie do oczekiwania pieniędzy za darmo. W Szalonym czasie przekonuje zaś do robienia tego, co się kocha dla przyjemności, a nie dla zysku. W Bucu w świetny sposób pokazał przerysowany obraz zadufanego w sobie egoisty. Trafne spostrzeżenia, obserwacje, mocne słowa intrygują i dają do myślenia. Pokazują, jakich zachowań unikać i które z nich są żenujące. 

Zupełnie nie przekonały mnie natomiast teksty Tylko jaDnia z mojego życia (no, poza tym, że „każdy dzień jest ważny, choć jeden z tysiąca) oraz Nad tłumem. To właśnie te trzy utwory uważam za najsłabsze z całej płyty. No ale cóż, kwestia gustu...

Dużym plusem większości utworów, poza znakomitymi tekstami, krótkie wstępy do każdego kawałka  melodyjne, jazzowo-soulowe utwory płynące jakby ze radia lat 60.. Co więcej, tak jak powiedziałem przy recenzji Przemytnika emocji: uważam, że płyty hip-hopowe mają zazwyczaj o wiele więcej, niż słabe, komercyjne albumy. Jeżeli chcecie poznać świat oczami PeeRZeta, dostrzec niezauważalne wcześniej problemy dwulicowości, obłudy oraz usłyszeć rady rapera dotyczące lepszego życia – Z miłości do gry!
TOP 3 of... Z MIŁOŚCI DO GRY:
» „Alibi”
» „Dżus”
» „Iluzja zwana rzeczywistością”

26 kwietnia 2013

•011• Bruno Mars – „Unorthodox Jukebox”

Kolejny piątek, kolejna recenzja. Świeżo po zakończeniu liceum, a dzień przed 19-tymi urodzinami postanowiłem przedstawić Wam płytę wyjątkową. Drodzy Czytelnicy, oto przed Wami... Unorthodox Jukebox by Bruno Mars!
Peter Gene Hernandez, bo tak brzmi prawdziwe imię i nazwisko urodzonego na Hawajach piosenkarza i autora piosenek, już od dziecka związany był z muzyką. To właśnie dzięki muzykalnej rodzinie od najmłodszych lat poznawał tajniki muzyki hip-hopu, reggae, R&B czy rocka. Wraz z zespołem ojca grał wiele koncertów, a w wieku 17 lat wyjechał do Los Angeles, by rozpocząć karierę solową. To właśnie wtedy przyjął swój pseudonim artystyczny - Bruno Mars (w domu często nazywany był Bruno ze względu na podobieństwo do wrestlera Bruno Sammartino; człon Mars dodał, bo słyszał od koleżanek, że jest nie z tej ziemi, więc pomyślał, że chyba pochodzi z Marsa).

Młody artysta często podkreśla, że jego idolami byli m.in.: Elvis Presley czy Michael Jackson. Inspiracje Królem Rock&Rolla widać już w wizerunku Bruno Marsa i jego charakterystycznej fryzurze, a Król Popu wpłynął na brzmienia, jakie usłyszeć można było na debiutanckiej płycie Marsa – Doo-Woops & Hooligans. Krytycy muzyczni pozytywnie odebrali pierwszy krążek Hawajczyka, a sam album zapewnił mu popularność na międzynarodowej scenie muzycznej. Z krążka pochodzą takie hity, jak Grenade, It Will Rain, Just The Way You Are, The Lazy Song czy Marry You. Niedługo potem, bo nieco ponad dwa lata później (10 grudnia 2012) na półkach sklepowych pojawił się drugi studyjny album piosenkarza – Unorthodox Jukebox.

O ile debiutancki album zawierał głównie przyjemne, radiowe kawałki, to tym razem cała płyta składa się z dojrzalszych kompozycji. Unorthodox... to prawdziwa fuzja wielu gatunków muzycznych, z którymi Bruno miał styczność od dziecka. Znajdziemy dużą dawkę popu, ale tego dawnego z lat. 80., R&B, a także elementy rocka i reggae. Wyraźnie słychać, że tym razem Mars gra muzykę mniej komercyjną, skupia się na swoim własnym przekazie, a nie podyktowanym przez wytwórnię i nastawioną na milionowy zysk. Poczuć to można już po przesłuchania pierwszego utworu – Young Girls, który odzwierciedla duszę i serce Hawajczyka. Nie ukrywam, że zawsze mam łezkę w oku podczas słuchania właśnie tego numeru. To jeden z największych walorów całej płyty: mnóstwo pozytywnych emocji skumulowanych w zaledwie dziesięciu kompozycjach. Dużym plusem albumu jest również, znany już z Doo-Woops... charakterystyczny, lekko przekrzyczany, głos Marsa oraz niepowtarzalne sekcje instrumentalne. Wprowadzony w pozytywny nastrój natrafiłem na pierwszy singel albumuLocked Out of Heaven, w którym nietrudno poczuć inspiracje dawnym popem, który zupełnie różni się od tego „współczesnego”. Kultowe już „o yeah, yeah!” Bruno Marsa dopełnia tylko całą, przemyślaną w każdym dźwięku kompozycję.


Nawiązania do prawdziwego popu oraz iście „marsowe” okrzyki odnalazłem też m.in. w utworze Gorilla, który mimo głupiego tekstu (np. refrenowe „You and me baby, making love like gorillas”) utwierdził mnie w przekonaniu, że różnica między utworami z Doo-Wops Hooligans a Unorthodox Jukebox jest ogromna i że to nie jest już ten sam Bruno Mars, co dwa lata temu. Teraz jest dojrzalszy muzycznie, jego głos jest mocniejszy, bardziej elektryzujący. A ostatnie kilkanaście sekund, w których słyszymy solo na perkusji, to po prostu magia sama w sobie i kwintesencja dobrej muzyki. Na albumie znajdziemy też cząstkę Michaela Jacksona. W Moonshine i Treasure słychać bowiem wyraźne inspiracje Królem Popu: charakterystyczne dla Jacksona jęki, okrzyki, wysokie dźwięki oraz tło dźwiękowe. Moim zdaniem to piękny ukłon w stronę nieżyjącego już fenomenu muzycznego

Wielką dojrzałość i wrażliwość muzyczną usłyszałem również w When I Was Your Man czy Natalie. Bogate w emocje utwory wzruszyły mnie, z pewnością wzruszą też Was. Zwłaszcza fortepian w pierwszej kompozycji, który jest niezwykły. Podczas słuchania płyty mogłem również na chwilę przenieść się na Hawaje, a to za sprawą Show Me. Mimo mojego negatywnego podejścia do reggae, Mars stworzył trzyipółminutowe cudo i sprawił, że słuchałem tego kawałka kilka razy. Wpłynął na to m.in. sam głos piosenkarza, który z sekundy na sekundę brzmiał coraz przyjemniej.  

Dwa ostatnie utwory, Money Make Her Smile i If I Knew idealnie podsumowały cały krążek. Duża doza muzyki z najwyższej półki, niebanalne kompozycje (napisane przez Marsa we współpracy z Philipem Lawrence i Arim Levine) oraz niepowtarzalny głos piosenkarza nie pozostawiają nikogo obojętnym. Ja jestem od Unorthodox Jukebox dosłownie uzależniony.
TOP 3 of... UNORTHODOX JUKEBOX:
» „Young Girls”
» „When I Was Your Man
» „Moonshine

23 kwietnia 2013

•010• LemON – „LemON”

Dziesiąta recenzja przed nami, więc musi to być coś wyjątkowego. Po Within Temptation, Celiné Dion, Rihannie, Justinie Bieberze, Lenie, Ollym Mursie, fun., Halinie Mlynkovej i Onarze przyszedł czas na kolejną polską płytę. No, może w połowie polską, bowiem przed nami debiutancki album polsko-łemkowskiego zespołu LemON o nazwie... LemON.
Igor Herbut, student wokalistyki jazzowej, i jego kuzyn Adam Horoszczak, gitarzysta, zakwalifikowali się do rundy eliminacyjnej przez jurorami 3. edycji programu Must Be the Music, tuż po udziale we wrocławskich precastingach. Wychowany w łemkowskiej rodzinie Herbut zaprosił do współpracy znajomych: Andrzeja Olejnika (skrzypka), Piotra Kołacza (basistę) i Piotra „Budynia” Budniaka (perkusistę). I tak powstał LemON – muzyczne objawienie 2012 roku. Ich pierwsza wspólna próba odbyła się... podczas występu przed jury! Grupa wykonała wtedy autorski utwór Litaj Ptaszko i podbiła serca komisji wyrazistym głosem Igora, świetnym groove perkusisty, energią basisty i wrażliwością skrzypka.

Potem było tylko lepiej: półfinał i kolejna bardzo charyzmatyczna kompozycja – Dewiat, która spodobała się zarówno jurorom, jak i publiczności, którzy zapewnili zespołowi udział w finale. To właśnie wtedy wykonali Tepło, który (jak zdradza Herbut, w książeczce dołączonej do płyty) muzycy napisali, kontaktując się ze sobą internetowo. Piosenka zaaranżowana została natomiast w noc poprzedzającą finał. Nie wpłynęło to jednak na jakość utworu, wręcz przeciwnie – łemkowska muzyka, pełen emocji śpiew Herbuta oraz znakomita sekcja instrumentalna ponownie złapała wszystkich widzów za serca, dzięki czemu LemON wygrał program.

Oczekiwania po finale Must Be the Music były ogromne. Nie ukrywam, że od początku mocno trzymałem kciuki za chłopaków i z niecierpliwością czekałem na premierę ich albumu. A że przygotowywany był w pośpiechu, bo chcieli wydać go przed końcem roku, miałem lekkie obawy o jakość utworów. Na szczęście, kilka dni przed oficjalną premierą, 27 listopada, miałem przyjemność kupić płytę na Targach Muzycznych w Warszawie (a przy okazji poznać członków zespołu i porozmawiać z nimi), a po powrocie do domu zapoznać się z całym materiałem. I już sam prolog mnie oczarował. Album otwiera bowiem castingowe Litaj Ptaszko. Świetnie brzmiący język łemkowski w połączeniu z charyzmatycznym wokalem Igora Herbuta, delikatną grą skrzypka Andrzeja, ogniem perkusisty „Budynia” oraz rockowym pazurem basisty Piotra potwierdziły, że grupa zasłużenie wygrała MBTM. Cieszę się, że prawie cały album LemON wypełniony jest muzyką, którą zespół gra na co dzień, a nie komercyjną papką.
Polsko-łemkowski kawałek Tepło (wykonany w finale programu) wzbogacono o mocniejsze dźwięki fortepianu (Igor Herbut, Mariusz Smoliński) oraz gitary akustycznej (Demian Gela), co stworzyło niesamowitą atmosferę. Jedyne, czego mi zabrakło w tym utworze, to wrażliwej gry skrzypka Andrzeja Olejnika. Mimo to, już po chwili poczułem się jak na bardzo dobrym koncercie soulowo-jazzowym. I takie uczucia towarzyszyły mi dalej, podczas słuchania Wiej oraz Dewiat, w których ponownie pojawiły się skrzypce. Dopełniły one charakter utworów i nadały im tego czegoś, co sprawiło, że wczułem się w materiał tej płyty całkowicie.

Lekkie rozczarowanie pojawiło się przy Lżejszym. Pomimo „typowo-lemonowego” początku w utworze pojawiły się komercyjne brzmienia, które naruszyły klimat stworzony przez cztery poprzednie kompozycje. To pierwszy utwór, na którym czuć presję czasu, jaką miał LemON podczas nagrywania albumu. A zamieszczony potem cover All You Need Is Love The Beatles oraz radiowa wersja hitu Będę z Tobą totalnie mnie zawiodły. Oczywiście, ów „zbędne ulepszacze” poprzedzony były mocnym Napraw (najlepszą kompozycją z płyty; w wersji nieradiowej, z genialnym perkusyjnym początkiem) oraz Bez boju, ale pewien niesmak pozostał. W końcu, co to za przyjemność słuchania płyty, gdzie raz wczuwasz się w klimat, potem leci totalnie inna muzyka, znów świetny klimat, a potem znów „komercha”?

Żeby powrócić na dobre do prawdziwie łemkowskiej atmosfery LemON potrzebowałem takiego utworu, jak Pizno. Skromna, spokojna, trwająca ponad sześć i pół minuty kompozycja z perkusją na pierwszym planie zawładnęła moim sercem i zatarła niesmak po niedawnym rozczarowaniu „ulepszaczami”. Bajeczny klimat, który stworzyła perkusja, a potem fortepian, długo we mnie tkwił i nie chciał wyjść (i dobrze!).

Ostatnie utworylepsza, bo niekomercyjna wersja Będę z Tobą oraz bonusowe Wiem, że nie śpisz – ładnie zamknęły debiutancki album zespołu. Lekkie obawy o jakość płyty, niestety, po części okazały się słuszne. Zupełnie zbędne trzy kawałki, które nie wpłynęły jednak na ogólny odbiór LemON. Pozostałe 11. kompozycji spełniło moje oczekiwania, były pełne emocji. Mam nadzieję, że zwycięzcy MBTM nie znikną za rok, ale wydadzą drugi album. Ale w pełni po łemkowsku i bez radiowej komercji :)
TOP 3 of... LEMON:
» „Napraw”
» „Pizno”
» „Litaj Ptaszko”

19 kwietnia 2013

•009• Olly Murs – „Right Place Right Time”

W ostatniej recenzji przedstawiłem Wam moje opinię o płycie zwyciężczyni 55. Konkursu Piosenki Eurowizji 2010 – Stardust Leny. Dziś pod lupę wezmę album finalisty równie prestiżowego, choć produkowanego na znacznie mniejszą skalę, konkursu – brytyjskiego talent-show The X-Factor: Olly'ego Mursa i jego Right Place Right Time.
To właśnie 6. edycja tego programu otworzyła piosenkarzowi drogę do kariery muzycznej. Co prawda zajął w niej dopiero drugie miejsce, ale to on okazał się największym wygranym konkursu – zwycięzcy tej edycji, Joe McElderry'emu nie udało się zawojować międzynarodowych list przebojów. Co prawda pierwsza płyta wokalisty (Olly Murs), nie wydostała się poza Wielką Brytanię, single z drugiego albumu In Case You Didn't Know – Heart Skips a Beat oraz Dance With Me Tonight znalazły się na listach m.in. w Kanadzie, Austrii i Australii. 


26 listopada 2012 roku ukazał się trzeci studyjny album finalisty The X FactoraRight Place Right Time. Płytę promuje najwyżej oceniany na listach przebojów singel w całej dyskografii Mursa – Troublemaker z gościnnym udziałem Flo Ridy. Nic dziwnego – typowy radiowy kawałek, który jest dobrym utworem do słuchania podczas joggingu czy domówki. Na szczęście nie cała płyta zachowana jest w tym radiowo-imprezowym klimacie. Na krążku usłyszymy wiele przyjemnych kompozycji, np. Dear Darlin', który pomimo trochę banalnej i przemielonej milion razy ścieżki dźwiękowej pozostaje w głowie przez jakiś czas. Najlepszy fragment utworu to bez wątpienia pre-chorus, czyli „wstęp do refrenu” (ah, te perkusje)...

Muszę przyznać, że barwa głosu Olly'ego nie należy do oryginalnych, przez co nietrudno pomylić go z innymi „gwiazdami” muzyki pop (np. słuchając Loud & Clear przez chwilę byłem pewien, że słucham Justina Biebera (którego Believe (Acoustic) ostatnio opisałem). Niektóre piosenki też może do wybitnych nie należą (w końcu, czego oczekiwać możemy od popularnych finalistów talent-show?), ale większości z nich słucha się z przyjemnością. Tak jak What a Buzz!, który zaczyna się, dość wtórnych już, gwizdaniem, ale jednocześnie przenosi każdego słuchacza w scenerię colleage'ów z seriali dawnych lat.

Przy recenzji Right Place Right Time nie można pominąć tytułowego utworu. Na krążku usłyszymy go można dopiero jako piąty, ale warto chwilę poczekać (i w tym czasie pozachwycać się np. Army of Two, który ma niepowtarzalny, nieco militarny klimat), bo jest naprawdę świetny. Ale to i tak nic przy Hand on Heart, który po nim następuje. Brzmi jak dobra synteza Troublemakera oraz Army of Two – z jednej strony dynamiczny i radiowy, a z drugiej klimatyczny i niekojarzący się z czymś masowym. Największe wrażenie zrobił natomiast Hey You Beautiful, który mimo tego, że zalatuje kiczem i muzyką ze słabego radia, kojarzy się trochę z muzyką „ery disco”. A takie połączenia zawsze się sprawdzają i wpadają w gusta, zwłaszcza moje.

O ile wszystkie 11 utworów zachowanych jest w klimacie pop, najlepsze zachowane zostało na koniec. Chwytająca za serce, wzruszająca ballada One of These Days, działa jak wyciskacz łez. Przyznam się, że w niezbyt radosnych chwilach utwór oddziałuje na mnie naprawdę mocno. I oczywiście, też nie usłyszymy niczego nowego i oryginalnego, ale właśnie taki repertuar (perkusja + pianino) pasuje do Olly'ego najbardziej i taki powinien znaleźć się na jego kolejnej płycie.

Całego albumu Right Place Right Time słucha się przyjemnie, można się przy nim odprężyć. Nie powiem, że to jakieś wielkie muzyczne odkrycie. Jest to jedna z wielu płyt „świeżych” piosenkarzy, ale mimo to warto ją mieć w swojej biblioteczce. Choćby dla samego faktu, że robienie przy niej porządków to niezła przyjemność :)
TOP 3 of the... RIGHT PLACE RIGHT TIME:
» „One of These Days”
» „Army of Two”
» „Hand on Heart”

16 kwietnia 2013

•008• Lena – „Stardust”

Po zeszło-piątkowej bombie w postaci Justina Biebera, Czytelnicy zasługują na coś specjalnego. Dlatego dzisiaj, w ten piękny słoneczny dzień specjalnie dla Was... Stardust niemieckiej piosenkarki Leny!
Lena Meyer-Landrut zadebiutowała na muzycznej scenie podczas niemieckich preselekcji do Konkursu Piosenki Eurowizji 2010 - Unser Star für OsloOstatecznie wygrała finał selekcji i została reprezentantką kraju z piosenką Sattelite. 7 maja tego samego roku wydała swój debiutancki album  My Cassette Player, z eurowizyjną propozycją jako głównym singlem, który 29 maja przyniósł jej zwycięstwo podczas 55. edycji festiwalu, dzięki czemu jej kariera rozpoczęła się na dobre. Zwycięski utwór podbił europejskie listy przebojów i do dziś jest chętnie puszczany przez rozgłośnie radiowe (również w anty-eurowizyjnej” ostatnio Polsce). Tuż po wygraniu konkursu w Norwegii postanowiła wystartować ponownie, tym razem u siebie – w niemieckim Düsseldorfie. Tam wystąpiła z kompozycją Taken by a Stranger, która może drugiego zwycięstwa z rzędu jej nie zapewniła, ale dzięki której trafiła na 10. miejsce 56. Konkursu Piosenki Eurowizji. Drugi album, Good News został wydany 8 lutego 2011 – kilka dni po finale krajowych eliminacji do festiwalu.

12 października 2012 roku Lena postanowiła uradować swoich fanów trzecim studyjnym albumem  Stardust. Dwie poprzednie płyty (a zwłaszcza Good Newsszalenie mi się podobały, więc oczekiwania wobec Gwiezdnego pyłu były ogromne. I już od pierwszego, tytułowego singla wiedziałem, że cały krążek będzie świetny - zarówno pod względem muzycznym jak i wokalnym. 

Duża ilość instrumentów, w tym perkusja, bas, pianino, wiolonczela, gitara akustyczna, w syntezie z charakterystycznym głosem Leny brzmiały niesamowicie. Zresztą, oryginalne rozwiązania instrumentalne (nowoczesność połączona z klasycznymi brzmieniami) towarzyszyły mi już do końca słuchania płyty. Dwa kolejne utwory, Mr. Arrow Key i Pink Elephant to bez wątpienia najlepsze aranżacje z albumu. Obie dynamiczne, pełne pozytywnych emocji z miłym dla ucha akcentem instrumentów strunowych szybko wpadły mi w ucho. Oprócz wielu innych dynamicznych utworów, w tym ASAP czy Bliss Bliss, na albumie znajdziemy też kilka pięknych ballad: Goosebumps z odprężającymi dźwiękami basu, Day to stay, który wprowadza w bardzo relaksujący nastrój dzięki gitarze akustycznej i narastającemu tempu.
Producentami płyty Stardust, w przeciwieństwie do poprzednich albumów Leny (które wyprodukował Stefan Raab), został niemiecko-szwedzki duet: Swen Meyer i Sonny Boy Gustafsson. To zapewne im, a zwłaszcza Szwedowi, zadedykowany został szwedzkojęzyczny utwór dla dzieci Lille katt, który ukryto” i umieszczono kilkanaście sekund po zakończeniu ostatniej piosenki – Don't panic.

Jednym słowem: bogate instrumentarium, bardzo charakterystyczny głos Leny oraz różnorodność dynamiki tworzą razem wybuchową mieszankę, która zapada w ucho i pozostaje w pamięci przez długi czas. Mam nadzieję, że Wam, tak jak i mi, spodoba się twórczość tej młodej, niemieckiej piosenkarki. Polecam!
TOP 3 of... STARDUST:
» „Goosebumps”
» „Day to Stay
» „Mr. Arrow Key”

12 kwietnia 2013

¤007¤ Justin Bieber – „Believe (Acoustic)”

Dzisiaj, w związku z niedawnym koncertem, przed Wami recenzja akustycznej wersji najnowszej płyty....Justina Biebera – Believe! Nie, żaden chochlik się tutaj nie wkradł, a ja sam, bez niczyjego przymusu, postanowiłem zapoznać się z akustyczną wersją jego najnowszej płyty. Jeśli jesteście ciekawi, jak długo dochodziłem do siebie i czy po przesłuchaniu płyty uszedłem z życiem (a notka nie jest zasługą robota) - pozostańcie :)
W wieku 12 lat Justin Bieber wziął udział w lokalnym konkursie wokalnym w rodzinnym Stratford. Wykonał wówczas cover piosenki So Sick Ne-Yo i zdobył 2. miejsce. Występ pojawił się na serwisie YouTube, podobnie jak inne wokalne popisy dwunastolatka. Jeden z nich został wypatrzony przez łowcę talentów – Scootera Brauna. Skontaktował się on z młodym piosenkarzem, co zaowocowało ostatecznie kontraktem muzycznym z wytwórnią Raymond Braun Media Group, a potem, za sprawą Ushera – z Island Records.

W listopadzie 2009 roku ukazała się debiutancka płyta Biebera  My World, a niedługo potem druga część debiutanckiego materiału nastolatka – My World 2.0, z którego pochodzi największy przebój – Baby. Od tamtej pory kariera Justina rozwinęła się - wyruszył w trasę koncertową, wydał dwa albumy z remixami (My Worlds Acoustic, Never Say Never  The Remixes). W lutym 2011 roku wystąpił w koncertowo-biograficznym filmie Justin Bieber: Never Say Never, a w listopadzie tego samego roku ukazał się jego drugi studyjny album Under the Mistletoe. W czerwcu 2012 roku premierę miała ostatnia płyta Biebera  Believe, która zajęła 1. miejsce na listach najlepszych płyt roku w wielu krajach.

Fenomen nastolatka polega na tym, że zrobił oszałamiającą karierę, przez co połowa świata go kocha, a druga połowa go nienawidzi. Ja nigdy nie miałem nic przeciwko karierze Justina Biebera (w myśl zasady: „niech robi, co kocha, a ja przecież nie muszę tego słuchać”), nie wiem też, czemu właściwe jest tak linczowany w Internecie. Zgodzę się jednak z większością, że muzyka, jaką tworzy nastolatek, jest możliwa do słuchania jedynie przez napalone „trzynastki”. Specjalnie dla Was postanowiłem zaryzykować i przesłuchałem akustyczną wersję albumu Believe  Believe (Acoustic), który miał swoją premierę 29 stycznia 2013 roku.

O ile typowo-popowych wersji piosenek Biebera słuchać się nie da, to wydanie akustyczne „daje radę”, a po przesłuchaniu całej (!) płyty stwierdzam, że można jej dosłuchać do końca, bez żadnych efektów ubocznych. Nie odważyłem się (i na pewno się nie odważę) włączyć oryginalnych wersji Take you czy Beauty and the Beat, ale te akustyczne z Believe (Acoustic) są naprawdę w porządku. Oczywiście, maniera śpiewania Biebera może irytować, ale na albumie i tak pierwsze skrzypce (?) gra gitara akustyczna. Co więcej, to właśnie ona jest największym atutem całego albumu. Większość utworów, w tym All Around the World, Take you czy Be Alright, zostały nagrane, pod względem instrumentalnym, na całkiem wysokim poziomie. Nie jest to nic odkrywczego i innowacyjnego, ale można się przy tym zrelaksować. Zwłaszcza przy akustycznej wersji As Long As You Love Me, którą uważam za najlepszą z płyty. Na płycie znajdują się też trzy premierowe utwory: Yellow Raincoat, I Would i Nothing Like Us.

Prawdziwą gratką dla fanów/fanatyków 19-latka (oraz bronią na jego zagorzałych przeciwników) jest plakat z podobizną „bożyszcza nastolatek” dołączony do płyty. Plakatu co prawda w pokoju nie powieszę, ale do albumu nieraz powrócę. Na pewno, żeby odpocząć przy dźwięku gitary, odmóżdżyć się od mało ambitnych tekstów oraz podenerwować siostrę ;-). A tych, którzy słyszeli kiedyś w radiu single z Believe, zachęcam do przesłuchania przynajmniej fragmentu najnowszej płyty – by wychillout'ować (lub odbyć „uszne sado-maso”) . Gwarantuję, że nikt nie będzie musiał wyrzucać laptopa za okno :)
TOP 3 of... BELIEVE (ACOUSTIC):
» „As Long As You Love Me”
» „All Around The World”
» „Boyfriend”

9 kwietnia 2013

•006• fun. – „Some Nights”

Po opisie najnowszej płyty Rihanny czas na recenzję albumu Some Nights amerykańskiego zespołu fun.
Nate Ruess, Andrew Dost, Jack Antonoff, czyli członkowie trio, zadebiutowali w 2008 roku, a już rok później wydali swój debiutancki album Aim and Ignite. Płyta została doceniona przez krytyków muzycznych, chwalono ją głównie za dużą ilość prawdziwego popu oraz poruszanie w tekstach poważnych spraw w zabawny sposób. Największą popularność przyniósł jednak chłopakom Some Nights. Album promowany był przez singel We Are Young, który do dzisiaj jest często grany w polskich radiach. Co więcej, to właśnie ten utwór zdobył Nagrodę Grammy w kategorii „Najlepsza piosenka”, a samą formację okrzyknięto „Najlepszym debiutantem 2012 roku”. Warto dodać, że jednym z producentów przeboju jest Polak – Paweł Sęk.

Album Some Nights ukazał się 21 lutego 2012 roku. Już od pierwszego utworu, tytułowego Some Nights, mamy do czynienia z olbrzymią dawką profesjonalizmu, indie-popem oraz genialnym wokalem Nate Ruessa. Intro do kompozycji przeniosło mnie do najlepszej sali musicalowej na świecie, albo przynajmniej do teatru ROMA. Właściwa część utworu napisana została poprawnie, jednak po tak mocnym wstępie czułem lekki niedosyt i pewnego rodzaju „komercyjność”. Przy kolejnej piosence, wielokrotnie nominowanym do nagród muzycznych We Are Young (nagranej z Janelle Monae), apetyt na dobrą muzykę powoli zaczął się zaspokajać. Z jednej strony nie mogłem doczekać się kolejnego utworu, z drugiej zaś strony nie chciałem, by poprzedni się skończył

Po ponad 4 minutach fun. zaserwował mi spokojny Carry On, który z wolnej kompozycji powoli rozwijał się i wzbogacał o kolejne dźwięki  gitar: klasycznej i elektrycznej oraz perkusji. Nieważne jednak, jakiego instrumentarium użyto, bo na pierwszy plan w tym (jak i każdym następnym) utworze wysunął się niepowtarzalny głos Ruessa. Duży zawód pojawił się przy It Gets Better, który zupełnie odbiega od klimatu Some Nights, a brzmi jakby podczas nagrań przesadzono z syntetyzatorami, przerabianiem głosu oraz auto-tune, który spowodował, że głos Nate'a brzmi (dosłownie!) jak głos robota. Co więcej, po trzech bardzo dobrych kompozycjach ta brzmi po prostu słabo, a wręcz  kiczowato. Podobne eksperymenty z wokalem usłyszeć można też w Stars, co również ze świetnego instrumentalnie utworu zrobiło Crazy Froga vol. 2

Na szczęście szybko wróciłem do właściwego, indie-popowego klimatu z początku albumu, bo Why Am I The One to typowa dla twórczości fun. piosenka – najpierw czysto zaśpiewane a'capella, potem stopniowe włączanie instrumentów, a na koniec bomba w postaci gospelowego refrenu. Następujący po nim All Alone przyspieszył trochę tempo albumu, jednak pozostał on w charakterze całej płyty. Tak jak pozostałe utwory, w tym All Alright, Out on the Town. Dziewiąta kompozycja z Some NightsOne Foot, spodobała mi się najbardziej, bo rozpoczęła się wyjątkowo mocno, z potężnym perkusyjnym akcentem. A że perkusja to to, co uwielbiam w muzyce najbardziej, utwór urzekł mnie już od pierwszego dźwięku

Mam nadzieję, że równie mocno oczaruje Was cały album Some Nights fun., który bardzo gorąco Wam polecam! Ja jestem pod ogromnym wrażeniem, aczkolwiek na następnym albumie oczekuję jeszcze większej dawki energii i jeszcze więcej genialnego wokalu Nate Ruessa. Ale... i tak jest super! :)
TOP 3 of... SOME NIGHTS:
» „Some Nights Intro”/„Some Nights”
» „One foot”
» „Out of the Town”

5 kwietnia 2013

•005• Rihanna – „Unapologetic”

Po Wielkim Tygodniu najedzony, pełni energii przystępuję do opisywania kolejnych płyt. Poświąteczna recenzja dotyczyła będzie najnowszego albumu Rihanny  Unapologetic!
Robyn Rihanna Fenty, bo tak nazywa się piosenkarka, zaczęła swoją karierę jako siedmiolatka. W wieku 15 lat jej talent odkrył producent Evan Rogers, z którym zaczęła współpracę. Jako nastolatka podpisała kontrakt z wytwórnią Def Jam (na czele której stał wówczas Jay Z). W 2005 roku wydała swoją debiutancką płytę Music of the Sun, która trafiła na prestiżową, amerykańską listę Billboardu. Doceniono ją za połączenie dancehallu, popu, jazzu i R&B. Pół roku później wydała kolejny krążek, A Girl Like Me, natomiast przełomowa w karierze Rihanny okazała się trzecia płyta - Good Girl Gone Bad. To właśnie ta płyta zawiera największe przeboje piosenkarki: Umbrella, Disturbia czy Don't Stop the Music. Album zdobył aż 9 nominacji do Nagród Grammy. Z czasem zaczęła współpracę z wieloma światowymi gwiazdami: Kanye Westem, Justinem Timberlake'em, Ne-Yo czy OneRepublic. Kolejne krążki, Rated R, Loud i Talk That Talk, potwierdzały wysoką rangę oraz talent artystki. 

20 listopada 2012 roku Rihanna wydała siódmą studyjną płytę – UnapologeticPromują go m.in. single Diamonds oraz Stay bardzo dobrze napisane utwory szybko wpadające w ucho. Po ogromnym sukcesie poprzednich krążków Barbadoski (zwłaszcza Loud, który uwielbiam), oczekiwałem kolejnej bomby. Dlatego też po kupnie albumu, z wielkim zapałem zacząłem zapoznawać się z jego treścią. Podczas przesłuchiwania płyty po raz pierwszy trochę się zawiodłem. Początkowe utwory (Phresh Off The Runaway, Jump i Right Now) nie spodobały mi się przez długie dubstepowe wstawki, które zepsuły mi optymistyczny odbiór piosenek. Jednak na ratunek moim uszom przyszła spokojna ballada What Now?, która podkreśliła dobry wokal artystki. Kompozycja (z krótkim tylko klubowym akcentem) nawiązała do klimatu, do którego przez lata przyzwyczaiła fanów RiRi. Podobnie jak w Love Without Tragedy/Bloody Mary, w którym spodobało mi się nieustannie zwiększające się tempo i dynamika. Największe wrażenie zrobiły na mnie natomiast  Get It Over With i No Love Allowedwyróżniające się (spośród pozostałych 15 piosenek na płycie) całkowitym minimalizmem. Całość utworów stanowił praktycznie tylko mezzosopran Rihanny. Na drugi plan zeszły w nich dźwięku instrumentów, co dodało utworom niezwykłego klimatu i stało się największym walorem kompozycji.

Dobrą stroną płyty jest także gościnny udział w nagraniach wielu muzyków, m.in. Eminema (Numb), Davida Guetty (Right Now) czy Chrisa Browna (Nobody's Businness), co zapewne wzbudziło kontrowersje wśród wszystkich fanów i sceptyków piosenkarki (wszyscy pamiętamy skandal z udziałem „damskiego boksera”). Paradoksalnie, to właśnie ta propozycja spodobała mi się najbardziej. Połączenie głosów Rihanny i Browna stworzyło bardzo dobry numer, który powinien zawładnąć listami przebojów. Do współpracy nad Unapologetic zaproszona została też m.in. Emeli Sandé. Skomponowała dla niej utwór Half Of Me, który ukazał się tylko na specjalnej edycji krążka. 

Tę edycję płyty zamykają dwa remixy Diamonds. O ile pierwszy niezbyt wpadł mi w ucho, drugi jest naprawdę w porządku. Zresztą, jak całe Unapologeticszału nie ma, ale też większych zarzutów postawić mu nie można. Zawód sprawia dubstep w pierwszej połowie albumu, jednak stłumiony zostaje on kilkoma dobrze napisanymi kompozycjami i niezłymi duetami. Album nie jest może najlepszym w dyskografii Rihanny, ale też nie zraża do siebie i można go posłuchać z przyjemnością.
TOP 3 of... THE UNAPOLOGETIC:
» „Nobody's Business”
» „Love Without Tragedy/Bloody Mary”
» „Get It Over With”

2 kwietnia 2013

•004• Céline Dion – „Sans Attendre”

Witam Was serdecznie w kolejny wtorek. Był już gotycki zespół, muzyka etniczna oraz rap. Dziś na „sergiuszowym dywaniku” francuska diwa muzyki – Céline Dion i jej najnowszy album Sans Attendre.
Międzynarodowa gwiazda muzyki pop, zdobywczyni wszystkich możliwych nagród i wyróżnień muzycznych zaczęła swoją karierę w wieku 12 lat, kiedy to skomponowała ze swoją matką i starszym bratem pierwszą francuskojęzyczną piosenkę. Nagranie z utworem dotarło do Rene Angelile'a, znanego managera muzycznego, który zaproponował jej współpracę, a do sfinansowania nagrań na debiutancką płytę zastawił... własny dom. Lawina ruszyła: pierwsza Złota Płyta, wygrana na Konkursie Piosenki Eurowizji 1988, Nagroda Grammy za ścieżkę dźwiękową do bajki Piękna i Bestia, Oscary za utwory My Heart Will Go On (Titanic) i Beauty and the Beast, koncerty po całym świecie i uznanie krytyków muzycznych. 2 listopada 2012 roku premierę miał dwudziesty czwarty (!) album artystki  Sans Attendre. 

Na płycie dominuje, jak zawsze, mocny głos Céline, który w połączeniu z bogatym instrumentarium i poważną tematyką (np. wspomnienie zmarłego ojca w Parler a mon pere, nieszczęśliwa miłość w Qui peut vivre sans amour?, rozpacz matki po śmierci dziecka w Les petits pieds de Lea) tworzy niesamowitą mieszankę. Każdy utwór, czy to najpopularniejszy singel z płyty - Parler a mon pere, Le miracle albo La mer et l'enfant, zapada w pamięć na długie godziny, wprowadza w stan odpłynięcia, umysłowego katharsis. Różnorodna skala (za Wikipedią: „5-oktawowy mezzosopran liryczny”) sprawia, że kompozycje z sekundy na sekundę podobają się jeszcze bardziej. Podobnie, jak najlepsza (moim zdaniem) kompozycja z płyty – Qui pent vivre sans amour? czy Moi quand je pleure, który urzeka bogactwem dźwięków, zwłaszcza talerzy, które zawsze urozmaicają brzmienie każdego utworu. 

Oczywiście, większość utworów pozostała w klimacie, który od lat jest znakiem rozpoznawczym Céline Dion. Niektórzy zapewne powiedzą, że może się to kiedyś znudzić. Nic podobnego – największą zaletą twórczości Dion jest właśnie nieodchodzenie od balladowego stylu, podkreślanie 5-oktawowego głosu oraz instrumentalna wyjątkowość kompozycji. Czasem zwykła gitara i odrobina perkusji w zupełności wystarczy, by zawładnąć serca słuchaczy, bowiem pierwsze skrzypce zawsze gra wokal Céline

Ogromnym plusem Sans attendre jest gościnny udział niesamowitych muzyków. Na płycie usłyszymy Johnny'ego Hallydaya (L'Amour Peut Prendre Froid), Jean-Pierre'a Ferlanda (Une chance qu'on s'a) oraz Henriego Salvadora (Tant de temps) . Wszystkie te tytuły, podobnie jak znane wszystkim duety (chociażby ten z Barbrą Streisand, z którą nagrała singel Treat her like a lady do albumu Let's talk about love), zachwycają już od pierwszego przesłuchania.

Na wyróżnienie zasługuje również, jak nigdy wcześniej na blogu, książeczka dołączona do płyty, która jest „kontynuacją” koncepcji z okładki. Masa solidnie wykonanych rysunków oraz świetnie przedstawione teksty piosenek dodatkowo podnoszą ogólną ocenę Sans attendre

Ogólnie rzecz biorąc, tym albumem Céline Dion na pewno zdobyła (i wciąż zdobywa) kolejnych fanów, a tych, którzy słuchają jej od lat dopieściła porządną dawką świetnej muzyki. Płyta z pewnością potwierdziła wysoką pozycję artystki na międzynarodowym rynku muzycznym. Mam nadzieję, że i Wy dołączycie Sans attendre do swojej domowej biblioteczki, albo przynajmniej z przyjemnością uzależnicie się od najnowszej płyty wokalistki i dołączycie do szerokiego grona fanów Kanadyjki :)
TOP 3 of... SANS ATTENDRE:
» „Qui peut vivre sans amour?”
» „Le miracle”
» „Le petits pieds de Léa”